Paulina Porszke: nie zależy mi na improwizacji

Autor: 
Marta Jundziłł
Autor zdjęcia: 
Sisi Cecylia / Jazzy Shots (slider)
Łukasz Strenk / Photo Storytellers

Paulina Porszke Ensemble to zespół złożony z trójmiejskich muzyków, którymi przewodzi osoba wyjątkowa. Pianistka, kompozytorka, aranżerka, wokalistka – Paulina Porszke jest artystką, dzięki której zmienia się dziś nie tylko oblicze polskiej muzyki improwizowanej, ale również sposób postrzegania kobiet w hermetycznym skądinąd, jazzowym światku.

Dlaczego zdecydowałaś się na wydanie albumu „Addaptacja” podczas pandemii? Nie chciałaś poczekać, aż sytuacja nieco się unormuje i będziesz w stanie zorganizować koncert premierowy w normalnych warunkach?


Koncert premierowy jest jeszcze przed nami i wierzę, że będzie to wyjątkowe wydarzenie, które odbędzie się w swoim czasie. Album wydaliśmy w listopadzie 2020, a płyta została nagrana w październiku 2019, więc i tak bardzo długo czekałam, aby ten materiał ujrzał światło dzienne. W obecnie panujących warunkach waga tego, czy dobrze, czy źle wydawać cokolwiek równoważy się i nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Cieszę się, że album został już wydany, dzięki temu mogę myśleć dalej o tworzeniu nowego materiału. Chciałam iść do przodu i domknąć pewien etap. Teraz jestem emocjonalnie zdystansowana do utworów na „Addaptacji”, to pomaga mi się skupić na nowych rzeczach.

Jak wyglądała kwestia nagrania „Addaptacji”?

Nagrywaliśmy w prywatnym studiu u Michała Jana Ciesielskiego (saksofonista z zespołu Pauliny, przyp.red.). To było fantastyczne doświadczenie: kilka dni, podczas których w ogóle się nie spieszyliśmy, mieliśmy sporo czasu. A i tak wszystko poszło bardzo sprawnie i nagraliśmy materiał szybciej, niż sądziliśmy. Przynosiłam dla nas posiłki przygotowane przeze mnie, podobno pyszne (śmiech). Było bardzo intymnie i przyjaźnie. To wszystko stworzyło cudowną atmosferę nagrań. W październiku 2019 studio było w trakcie przebudowy. Specjalnie na nasze nagrania Michał przyspieszył remont swojej salki, dzięki czemu nie uprawialiśmy totalnej partyzantki w potocznym tego słowa znaczeniu (śmiech). Ale Michał wiedział, co z tym materiałem zrobić już na etapie nagrań. Jest bardzo doświadczonym muzykiem i ma spore rozeznanie, także w kwestiach produkcyjnych i realizatorskich. Posiada wykształcenie z inżynierii dźwięku i wie, co robi. Sam też zrobił miks i mastering płyty. Zaproponował pewnego razu, żeby nagrać w jego studiu. Pokazał mi muzykę, którą zrealizował tam między innymi z Tymonem Tymańskim. Spodobał mi się ten klimat, głównie z powodu brzmienia stojącego tam wówczas pianina. Wydawało się nieco surowe i organiczne. Poczułam, że to właśnie tam chcę nagrać „Addaptację”.

Kiedy zadecydowałaś, że nagrasz swój debiutancki album?
Jak zakładałam zespół, początkowo nie myślałam w ogóle o nagrywaniu płyty. Wiedziałam, że chcę to zrobić, ale nie obrałam sobie konkretnego terminu. Wówczas chciałam się skupić na dyplomie magisterskim z kompozycji na Akademii Muzycznej w Gdańsku. Taki projekt „na próbę”, aczkolwiek intuicja podpowiadała mi już swoją wersję wydarzeń (śmiech). To był jeszcze czas, kiedy w moim życiu prywatnym sporo się działo i moje szwankujące zdrowie nie pozwalało na poważne rozmyślanie o tym. Niedługo potem zagraliśmy koncert przy okazji Wtorkowego Klubu Jazzowego w Katowicach. To wydarzenie było przełomowe. Zaczęłam myśleć o tym materiale w szerszej perspektywie i właściwie zaraz po koncercie uznałam, że jest to coś wyjątkowego i chyba jednak dam radę. A właściwie, że chcę dać radę i pójdę za moją intuicją, bo coś mi mówi, że mam to zrobić. Dużym kopem do działania okazały się słowa moich pedagogów: Leszka Kułakowskiego i Sławka Jaskułke, którzy stwierdzili, że nie mam się nad czym zastanawiać, tylko wydawać. Pomyślałam, że właściwie to sama siebie blokuję i naprawdę nie ma na co czekać. Zaufałam sobie. Po czterech miesiącach od koncertu w Katowicach nagraliśmy płytę. Przy samej organizacji bardzo pomógł mi też Michał i świetnie mi doradzał w wielu kwestiach. Do dziś jestem wdzięczna za wsparcie tych osób.

Na albumie słychać bardzo zróżnicowane instrumentarium: wiolonczela, zdublowane piano, saksofon sopranowy. Czym kierowałaś się przy Tworzeniu zespołu? Nie łatwiej byłoby zacząć z mniejszym składem?

Może i łatwiej, ale ja nie chciałam sobie ułatwiać. Wiem, jakie jest ryzyko. Natomiast bardzo cenię i lubię orkiestrowe brzmienie. Miałam pewien zamysł, chciałam pokazać konkretny kolektywny koncept i kolor mojej muzyki, który ciężko byłoby zrealizować w trio lub kwartecie. Od początku było też dla mnie jasne, że w swoim zespole chcę mieć wiolonczelę, bo po prostu kocham ten instrument. Podwójny fortepian to również kwestia kolorystyczna. Wiadomo, że na nagraniu wszystko jest możliwe, mogłabym sama nagrać obie partie i je poskładać. Wiedziałam jednak, że jedna klawiatura nie jest w stanie zrealizować pewnych moich pomysłów, a nie chciałam ryzykować z dwoma klawiszami przy sobie, ani z któregoś rezygnować. Zależy mi na bogactwie kolorystycznym również podczas koncertów, które miejmy nadzieję niebawem będziemy mogli zagrać. Wiem, że materiał po tak długim czasie dostanie nowe życie i inaczej zabrzmi, czego nie mogę się doczekać.

Opowiedz o improwizacji w swojej muzyce.

Tak jak mówiłam, dla mnie każdy utwór jest pewnym konceptem, emocją, którą chcę przekazać. Improwizacja natomiast wynika z tego konceptu. Nie zależało mi na improwizacji samej w sobie czy, nazwijmy to, popisie solistycznym. Wiem, że jazz w bardziej tradycyjnym rozumieniu to coś innego, niż pokazałam na płycie. Ja jednak nie potrafię określić mojej muzyki jako jazzu. I nie chcę też jej kategoryzować jako coś zupełnie innego. W momentach kiedy wiedziałam, że chcę pozwolić sobie i muzykom na swobodę, robiłam to i również im to sugerowałam. To, w jaki sposób to brzmi zależało też od osobowości muzyków i ich umiejętności. Nie ukrywam, że właśnie pod tym kątem dobierałam osoby do projektu. Każdego znałam, więc co najważniejsze: wiedziałam, że mogę im zaufać. Są w stanie zrealizować coś, co mam w głowie, a nawet o wiele więcej. Podczas nagrań co chwilę mnie zaskakiwali. Pomysłami, brzmieniem, wyczuciem. A poza tym to po prostu piękni ludzie. I czułam, że oni naprawdę chcą tę muzykę grać.

Na albumie słychać partie wokalne w Twoim wykonaniu. Jak się czujesz za mikrofonem?

Moje komponowanie wyniknęło tak naprawdę ze śpiewania i pisania piosenek. Na samym początku swojej edukacji muzycznej myślałam, że będę wokalistką. Nie ukrywam jednak, że do dziś jest we mnie taki pierwiastek i  myślę coraz poważniej o projekcie wokalnym. Moje pierwsze utwory to piosenki z tekstem, które zaczęłam pisać już w podstawówce. Podjęłam się nawet pisania musicalu dramatycznego i obiektywnie stwierdzam, że całkiem nieźle mi to szło (śmiech). Byłam wtedy już w gimnazjum. Robiłam to bardzo intuicyjnie i po dłuższej refleksji myślę, że po prostu to wszystko we mnie było naturalne. Nie zastanawiałam się nad tym, po prostu komponowałam. Na dłuższy czas odstawiłam myśl o profesji wokalisty, ponieważ kompozycja totalnie mnie pochłonęła i zafascynowała. Kształcenie wokalne kontynuowałam jednak dalej, aż do czasu studiów. Do wokali na płycie podeszłam również po prostu bardzo koncepcyjnie. Wiedziałam jaki był zamysł i jak technicznie do tego podejść. Nie chciałam, by głos na „Addaptacji” brzmiał wirtuozowsko, czy popisowo. Chodziło mi bardziej o dopowiedzenie pewnej emocji do materiału instrumentalnego.

Jaka to emocja?

W swoim życiu miałam kilka ciężkich lat spowodowanych głównie chorobami przewlekłymi, ale też zmianami, które z nich wynikały. Doprowadziło to między innymi do ciężkiej depresji i stanów lękowych, głównie w postaci lęku społecznego. Mało kto o tym wie. Ten kto wiedział, często niewiele rozumiał. Ludzie boją się czegoś, czego nie rozumieją. Był to trudny czas, bo czułam się z tym trochę sama. Wiele relacji zostało poddanych naturalnej weryfikacji. Teraz nie boję się o tym wszystkim mówić i sądzę, że to są przeogromnie ważne rzeczy, o których po prostu trzeba mówić i których nie należy się bać. Z perspektywy czasu przeżycia te oceniam jako oczywiście zdecydowanie nieprzyjemne i destrukcyjne, ale wiem, że to też ukształtowało moją osobę i sprawiło, że stałam się bardzo świadomym, otwartym na rzeczywistość człowiekiem. „Addaptacja” jest niejako zamknięciem trudnego etapu. Czas nagrywania płyty zbiegł się z końcówką nieprzyjemnych doświadczeń zbieranych przeze mnie przez jakieś 8 lat. Teraz potrafię się odciąć od tych wydarzeń, inaczej czuję te emocje. Patrzę na to z pewną radością i ze spokojem, bo ten proces jest już za mną i jestem gotowa na nowe. W tamtym okresie czułam, że przez moje problemy zdrowotne coś mnie omija, że czegoś nie mogę dokonać, wiele rzeczy jest niemożliwych do realizacji. Dopiero po nagraniu „Addaptacji” zdałam sobie sprawę, że sama sobie również narzucałam zbędną presję. Zawsze patrzyłam na kariery czy rozwój innych osób, porównywałam się do nich i czułam, że i ja powinnam już coś wydać, coś więcej robić, pojawiać się, może komuś dorównać, przecież wiem na ile mnie stać. Bardzo chciałam wyrwać się z tej sytuacji. A ja przecież nic nie muszę. I obecnie czuję duży spokój wewnętrzny. Wiem, że zrobiłam to co chcę w swoim czasie i na swój sposób. Nie ma we mnie tej samej presji, że coś mnie omija, że czegoś nie robię, że gdzieś mnie nie ma. Bywają takie momenty, w których negatywna myśli pojawi się w mojej głowie, ale to już nie ma wydźwięku sprzed lat. A jeśli mam chwilowe wątpliwości, to teraz głównie z powodu pandemii. To też trzeba przepracowywać. Muzyce na „Addaptacji” rzeczywiście towarzyszy ból ukryty pod dźwiękami, co chyba słychać (śmiech), ale teraz czuję, że mam po swojej stronie szczęście. Odnalazłam w tym wszystkim siebie i to jest najważniejsze.

 

„Addaptacja” jako zaadaptowanie się do nowego etapu?
Raczej bycie otwartym na nieustanne adaptowanie się do zmieniających się warunków. Tytuł „Addaptacja” zapisywany jest przez podwójne „d” ze względu na miks dwóch słów: addytywny i adaptacja. W życiu nieustannie siebie lub coś odkrywamy, poznajemy, musimy reagować na zmiany, które następują często niezależnie od nas. Umiejętność adaptacji jako cechy rozwojowej i akceptacja rzeczywistości daje wolność i pozwala iść do przodu. Tego nauczyłam się przez ostatnie lata.

Apropos zmieniających się warunków… Jak czujesz się jako kobieta-kompozytorka w świecie zdominowanym przez kompozytorów?
Bardzo się cieszę, że poruszasz ten temat. Bywa ciężko. To jest coś, z czym faktycznie spotykam się od lat. Trochę jest problem, trochę nie ma, kwestia naprawdę indywidualna. Jednak ciężko się oprzeć wrażeniu, że coś z tyłu głowy siedzi po obu stronach. A jeśli już zaistnieje jakiś problem, to jest on spory. I pewne sytuacje nie powinny mieć miejsca. Jako młoda osoba czułam wewnętrzną niezgodę na pewne rzeczy. Ale ciężko było mi wówczas ubrać to w słowa, obronić się i powiedzieć komuś w twarz chociażby proste: dyskryminujesz mnie. Teraz gdy jestem starsza i bardziej świadoma, nie pozwalam na takie traktowanie mnie ani nikogo (zdarza się, że także mężczyzn) w moim otoczeniu. Bywałam bardzo często dyskryminowana ze względu na swoją płeć, urodę czy młody wiek. Niemiło to wspominam. Chyba najwięcej bezpośredniej dyskryminacji doświadczyłam podczas studiów. Często wystarczyło samo spojrzenie, podejście czy stosunek do mnie, czasem sama postawa fizyczna i gesty, a czasem zdarzały się komentarze typu „o, pani pewnie przyszła sobie pośpiewać” lub byłam utożsamiana z laleczką. Innym razem ktoś zdziwiony spytał „kobieta? Na aranżacji?” Na co odpowiedziałam: „a co za różnica?” I temat się zamykał. Dlatego też czułam, że muszę udowadniać, że coś w ogóle potrafię. Przy moich problemach zdrowotnych było to często utrudnione zadanie, więc kumulowało się we mnie poczucie bezsilności. Notorycznie zdarza mi się, że jestem traktowana niepoważnie, dopóki nie pokażę swoich kompozycji. Dopiero wtedy następuje nagły przeskok i zmiana podejścia do mojej osoby. Dotyczy to wszystkiego: gestów, postury, tekstów, ogólnego traktowania. Nagle okazuje się, że można być po prostu „fair”. Pamiętam, że kiedyś to wszystko wywoływało we mnie naprawdę duży gniew. Dalej tak jest, ale nie chcę z góry zakładać, że ktoś nie potraktuje mnie dobrze i poważnie, bo jest to uciążliwe i niezdrowe, a poza tym nie każdy taki jest. Tylko sobie szkodzę złą energią i nastawieniem. Dlatego teraz częściej staram się mieć inne podejście. Na pytanie „A Ty co, Paulina? Wokalistka? Śpiewasz, tak?”.  Odpowiadam ze śmiechem „tak”, bo akurat tak się składa, że… śpiewam. A oprócz tego gram, komponuję, aranżuję, produkuję muzykę - dopowiadam. Albo dopowiadają to osoby, z którymi się znajduję w tej sytuacji, co jest bardzo miłe. Czasem nie dopowiadam nic i pozwalam siebie poznawać powoli z zaskoczenia. Brak potrzeby czyjegoś uznania lub udowadniania sprawia, że czuję mniej gniewu. Robię swoje i nie żyję wedle czyichś oczekiwań. Podsumowując... Jest jeszcze dużo pracy w tym temacie  po obu stronach, ale na szczęście wśród młodszego pokolenia jest takich sytuacji coraz mniej, a czasem w ogóle. Kobiety mniej się boją. Robią swoje. Nie porównują się. I to jest super.

Myślisz, że ze względu na to traktowanie, na scenie improwizowanej dominują mężczyźni?

Być może. Ale nie koniecznie w stu procentach. Jestem dobrym obserwatorem, ale odsuwam się od jednoznacznego stwierdzenia gdzie tak naprawdę leży przyczyna tej dysproporcji. Musielibyśmy się cofnąć o wiele pokoleń wstecz. To, co możemy zrobić, to postępować i kreować rzeczywistość w inny sposób, bo nasza teraźniejszość buduje przyszłe pokolenia. Na pewno potrzeba jeszcze trochę czasu, żeby to kompletnie zniwelować, o ile da się to zrobić w sposób absolutny. Tak jak już mówiłam, widzę, że to powoli się zmienia. Są sytuacje i miejsca, gdzie w ogóle się tego nie czuje i pięknie jest to obserwować, lub bezpośrednio w tym uczestniczyć. Poza tym wiele spraw jest kwestią wychowawczą i spotykam osoby, które są nierzadko niemal w pełni oderwane od tej toksycznej rzeczywistości. I to jest bardzo budujące.

Wspominałaś, że już myślisz o nowym materiale. Jaki on będzie?

Nie chcę mówić jeszcze oficjalnie co planuję… Na koncertach najprawdopodobniej będę sukcesywnie łączyć materiał z pierwszego albumu z nowym materiałem. Mam w głowie już pewien zarys tego, co chciałabym zrobić. Póki co koncentruję się na rozwinięciu zagadnienia komponowania przy pracy twórczej. Staram się pisać muzykę na różne nowe sposoby, eksperymentuję z technikami komponowania. Dystansuję się i wracam do tego co napisałam. Tworzę też rzeczy absolutnie spontaniczne i nie kwestionuję ich na bieżąco lub nie zastanawiam się nad nimi. Ostatnio coraz częściej po prostu improwizuję na instrumencie. Kieruję się intuicją i słuchem. Kwestia instrumentarium na następnej płycie, póki co jest dla mnie drugorzędna. Myślę, że wiele rzeczy rozstrzygnie się naturalnie.

Niedawno ukończyłaś Akademię Muzyczną w Gdańsku. Jak się czujesz bez struktury akademickiej?

Niedawno... To już było prawie dwa lata temu! Bardzo szybko mi ten czas minął. A podczas pandemii dwa razy szybciej. Oczywiście, kiedy kończyłam studia, poczułam pewną wolność. Z drugiej strony, miałam delikatny niedosyt i poczucie, że pewne rzeczy mi umknęły i chętnie bym postudiowała bez całej tej otoczki pod postacią problemów zdrowotnych. Ale tego już nie zmienię. Stałam się przez to silniejsza. I dopiero teraz w pełni mogę i jestem w stanie wyzwolić się artystycznie. I dopiero się rozkręcam.