Na wszystko musi być czas - wywiad z Tomaszem Dąbrowskim

Autor: 
Piotr Wojdat
Autor zdjęcia: 
Steven Haberland

Z polskim trębaczem rozmawiam chwilę po premierze nowego albumu zespołu Ocean Fanfare. Pytam o solowy projekt artysty oraz próbuję się dowiedzieć, jak współpracuje się z muzykami z Japonii.

Poprzednim razem mieliśmy okazję rozmawiać w trakcie Twojej solowej i urodzinowej trasy składającej się z 30 koncertów w 30 miastach. Jak z perspektywy kilku lat, które od tego czasu minęły, postrzegasz ten projekt?

Tomasz Dąbrowski: Cały czas uważam, że było to najważniejsze wydarzenie, które pozwoliło mi zapoznać się z moimi słabościami oraz mocnymi stronami. I chyba wciąż z tego czerpię. A to, co mnie dziwi to to, że mimo, iż mam już za sobą trochę projektów, to dużo osób pyta mnie właśnie o ten solowy. Mówią, że to był super pomysł. Ta trasa zapadła ludziom w pamięci.

Z drugiej jednak strony, gdybym miał to zrobić jeszcze raz, to teraz bym się długo nad tym zastanawiał. Niedawno odbyłem rozmowę z niemieckim saksofonistą Peterem Ehwaldem na temat grania solo, było to zresztą tuż po moim solowym koncercie na Ruhra Jazz Festival. Zgodziliśmy się w tym, że to trochę obciążające psychicznie zajęcie. Nie tyle chodzi o sam aspekt wykonawczy, a nawet bardziej o to, co jest naokoło. Samotne podróżowanie. To, że jedziesz gdzieś i nie masz zespołu, z którym mógłbyś się pobujać przed i po koncercie oraz podzielić się wrażeniami. To jest bardzo introwertyczna sprawa.

Co okazało się dla Ciebie najtrudniejsze w tym projekcie?

TD: Zdecydowanie forma muzyczna i jej okiełznanie. Chodzi mi tutaj o umiejętność patrzenia na to, jak forma kształtuje się w czasie rzeczywistym. Chciałem mieć może nie kontrolę, ale świadomość tego, co się aktualnie dzieje. Interesowało mnie takie spojrzenie na muzykę z dalszej perspektywy. Tego typu podejście co prawda powoduje, że z pola widzenia tracisz niektóre szczegóły, ale z drugiej strony dostrzegasz coś nowego.

Na początku wychodzisz sam na scenę. Jesteś przerażony, bo nie wiesz, co się wydarzy. Ciężko to okiełznać tak, aby się z samym sobą w takich okolicznościach zaprzyjaźnić.

Który z tych koncertów szczególnie zapadł Ci w pamięci i dlaczego?

TD: Od strony stricte muzycznej to żadnego bym nie wyróżnił. Ale oczywiście, jak to często bywa, zdarzają się poboczne historie, które zapadają w pamięć. I np. na koncercie w Gierałtowicach u Tomka Łuczaka od jego kuzynki albo ciotki dostałem chyba najlepszy komplement w kontekście mojego grania solo. Pani powiedziała mi, że jak tak mnie słuchała, to poczuła się, jakby znalazła się w czyśćcu.

A druga historia związana jest z moimi rodzicami. Grałem koncert na Festiwalu Jazz Jantar i to jest powiedzmy w moich okolicach. Rodzice przyjechali przede wszystkim po to, żeby się ze mną zobaczyć. Nie są muzykami, ale lubią wybrać się na mój koncert raz do roku kiedy jest blisko. Tak się złożyło, że tym razem trafili na mój występ solowy. Gdy już skończyłem grać koncert, podszedłem do mojej rodziny i zobaczyłem, że tata i brat są zadowoleni. Spojrzałem na mamę i pomyślałem, że chyba zjadła coś nieświeżego. Zapytałem ją o to, czy wszystko jest w porządku. Na co moja mama nachylając się w moją stronę po to, żeby nikt nie słyszał, co chce powiedzieć, zapytała: “Tomek, ale tak na serio, oni Ci za to płacą?”.

 

Odłóżmy na bok Twoje przeszłe projekty i skupmy się na tym, co się dzieje teraz. Zacznijmy od nowej płyty zespołu Ocean Fanfare, która jest pierwszą częścią trylogii. No właśnie, jakiej trylogii?

TD: Album wyszedł na początku kwietnia nakładem Barefoot Records i tak jak powiedziałeś, jest to część trylogii, która nazywa się “Third Nature”. Tytuły płyt zaczerpnęliśmy z książki Anny Tsing - “The Mushroom at the end of the world”, która mówi, m.in. o zależnościach w naturze. Nie jest tak, że chcemy szerzyć jakąś ideologię, po prostu inspirujemy się naturą  wszechobecną. Np. pierwszy utwór skupia się na różnorodności w przyrodzie. Nie należy brać tego dosłownie, ale ma to wpływ na nasze brzmienie, harmonię i improwizację ukierunkowaną.

Pierwszy album “First Nature” jest akustyczny, a następne mają być bardziej eksperymentalne i powinny się ukazać w przeciągu dwóch lat. Tak naprawdę cały czas myślimy o tym, by dopiąć ten projekt. Saksofonista Sven Dam Meinild dużo pracuje z muzyką elektroniczną, mam tu na myśli syntezatory itd. Będziemy to rozpracowywać.

Tak jak powiedziałem, pierwszy album jest akustyczny. Później w grę będą wchodzić efekty, partytury graficzne. Od początku chcieliśmy ze Svenem zrobić taką serię płyt, które są różnorodne, ale są zagrane przez tych samych ludzi. Czas pokaże, czy to się uda. Ale w dobie tego jazzowego myślenia polegającego na skakaniu z kwiatka na kwiatek, od projektu do projektu, od trasy do trasy, to taki koncept, który miałby być zrealizowany w trzy lata, wydaje się ciekawy. A, że powiedziało się już pierwsze słowo, to trzeba będzie to dokończyć.

Na debiutanckiej płycie Ocean Fanfare “Imagine Sound Imagine Silence” na perkusji grał Tyshawn Sorey, z którym zresztą współpracowałeś nie jeden raz. Teraz w zespole za perkusją zasiada Peter Bruun. Jakbyś scharakteryzował i porównał tych muzyków?

TD: Łączy ich to, że mają swoje zespoły i unikalne podejście do instrumentu. Nie sprowadzam tego tylko do brzmienia, bo dotyczy to także sposobu realizowania materiału muzycznego. Grają tak po swojemu, że nigdy nie wiadomo czego się spodziewać, a przy tym pozostają wirtuozami. Obaj są bardzo różni, i obaj piekielnie oryginalni.

Z Tyshawnem współpracowałem kilkukrotnie. Z mojej perspektywy muzycznie to były bardzo ciekawe rzeczy, ale pod względem kulturowym była to ciężka sytuacja. Jesteśmy z różnych światów. Personalnie jest to zatem dziwna rozmowa. Do Petera jest mi zdecydowanie bliżej.

Przez te wszystkie doświadczenia związane z grą z muzykami zza oceanu i nie tylko, coraz bardziej skłaniam się ku temu, że najlepsza muzyka powstaje wtedy, gdy gra się z artystami, których się rozumie, a nieczęsto lubi.

Do podobnego wniosku doszedłeś w swoim niedawnym poście zamieszczonym w medium społecznościowym. Napisałeś, że wolisz grać z kolegami.

TD: Tak. Ojciec zawsze mówił mi, że jak się nie przewrócisz, to się nie nauczysz. I nie ma w tym nic złego. To są właśnie te doświadczenia.

Zdaję sobie sprawę z tego, że wszystko, co się dzieje, jest konsekwencją moich wcześniejszych przedsięwzięć. Nie chcę zabrzmieć staro i przemądrzale, ale chyba nabieram perspektywy i dowiaduję się, co jest dla mnie ważne. Kwestie pozamuzyczne mają dla mnie coraz większe znaczenie.

 

Zeszły rok był dla Ciebie czasem dużej aktywności wydawniczej. Wymienić można, m.in. Twój duet z Jackiem Mazurkiewiczem, projekt Ad Hoc z japońskimi muzykami oraz kwintet Irka Wojtczaka. Czy teraz będzie spokojniej? A może wręcz przeciwnie?

TD: Jak tak na to wszystko patrzę, to wychodzi na to, że co roku jest tego coraz więcej. Specjalnie o to nie zabiegam, te rzeczy się po prostu dzieją. A tak na marginesie niektóre z tych płyt nie są od razu nagrywane i wydawane. Np. płyta z Irkiem Wojtczakiem przeleżała ze 2-3 lata, zanim się ukazała. Czasami po prostu trochę się tego uzbiera.

Jak będzie teraz, trudno mi powiedzieć. Z pewnością są płyty, na które sobie czekam. Teraz jest Ocean Fanfare. We wrześniu wyjdzie drugi album FREE4ARTS. Po drodze trafi się też płyta Maluba Orchestra. To jest zespół z Danii, w którym gra, m.in. perkusistka Marilyn Mazur i saksofonista Frederik Lundin.  

Mam taką cichą nadzieję, że jak za jakiś czas spojrzę na to, co wydarzyło się w 2019 roku, to będę mógł powiedzieć, że fajne rzeczy się robiło. Trochę mamy teraz takie czasy, że wszystko się rozbija o to, kto, ile i nawet nie z kim. To jednak nie o to chodzi. Oczywiście wiem, że i ja trochę tych albumów wydałem. Tak sobie myślałem ostatnio, że od 2012 roku, czyli od mojego pierwszego wydawnictwa, aż do dzisiaj mam chyba w dorobku 9 moich płyt. No i to też jest sporo. Ale nigdy nie zakładam, że będzie tego tyle i tyle. Nie jestem też zwolennikiem bicia piany. Raz na kilka lat coś wydam, a potem tylko o tym opowiadam, jakie to wspaniałe.

Cały czas staram się patrzeć na to wszystko w kontekście dłuższego strzału. Chyba Adam Pierończyk kiedyś powiedział w wywiadzie, że chodzi o to, żeby takie rzeczy nagrywać, które nie przyniosą Ci wstydu po tym, jak na nie spojrzysz po 10 latach. Staram się tego trzymać. Na wszystko musi być czas.

Gdy rozmawialiśmy poprzednim razem, barwnie opowiadałeś o swojej podróży do Japonii i o tym jak doszło do uformowania zespołu Ad Hoc. Jakie wrażenie robi na Tobie obecnie Kraj Kwitnącej Wiśni i jak układa się współpraca z instrumentalistami z Twojego zespołu?

TD: Japończycy byli w Polsce w zeszłym roku. Druga płyta została nagrana i wydana. Z kolei ja byłem w Japonii już 3 albo i nawet 4 razy. Pomimo wszystkich przeciwności losu i odległości, to jednak chciałbym, żeby ten zespół sobie dalej istniał. Staram się, żeby raz na rok lub dwa lata tam polecieć i też coś pograć z nimi.

Ostatnio jak tam byłem, mieliśmy trasę promocyjną związaną z ukazaniem się winyla “Strings”. Naszym menadżerem na trasie był ex menadżer Elvina Jonesa – Pan Shinagawa. Pojeździliśmy po klubach jazzowych, niektóre istnieją od przeszło 50 lat i funkcjonują w tych samych miejscach. Poznałem także ludzi, którzy założyli najbardziej prestiżowy klub jazzowy w Japonii. Nazywa się Pit Inn, znajduje się w Tokio i działa od lat 60.

Japonia to zawsze jest coś innego. To trochę tak jak z oglądaniem dobrego filmu. Widzisz go pierwszy raz i Ci się podoba, a za każdym kolejnym razem odkrywasz kolejne rzeczy. I z Japonią jest podobnie, ciągle coś mnie zaskakuje. Ostatnio grałem w mniejszych miastach. Jedziesz 5-6 godzin przez pola ryżowe i góry. Dojeżdżasz do małego miasta, w który mieszka około 1,5 miliona ludzi i grasz koncert. To dziwne przeżycie. Komunikacja z Japończykami jest bardzo powierzchowna. Nie znam japońskiego, oni nie znają polskiego, a po angielsku… no, to jest długi temat. Kulturowo jest zupełnie inaczej. Ale pod względem muzycznym to połączenie jednak się sprawdza.

Jak japońska publiczność odbiera Twoją muzykę?

TD: Dużą część publiczności stanowią biznesmeni, którzy chodzą na koncerty pewnie od jakichś 40 lat. Także z jednej strony jest to muzyka z ich młodości, a teraz, gdy są już majętni, przychodzą, zbierają autografy i kłaniają się w pas.

W Japonii jazz to muzyka mainstreamowa wciąż, amerykański swing. Cała reszta to trochę taki bezdomny pies, zespoły grają w przeróżnych miejscach. Poza metropoliami w rodzaju Tokio, Kioto i Osaką, muzyka jazzowa jest postrzegana jako mainstream i niestety przez to publiczność z roku na rok nie robi się młodsza.

Na nasze koncerty nie przychodziła publiczność, która oczekiwała muzyki mainstreamowej. To było fajne, bo oni są tacy bardzo powściągliwi, wręcz zamknięci. Ale jak zaczynasz już z nimi rozmawiać, to okazuje się, że bardzo im się podoba. Tylko nie dają tego po sobie poznać, bo to nie wypada za mocno reagować na tę muzykę.

W jaki sposób zapełnia się Twój kalendarz z planami? Jak przebiega ten proces?

TD: Zazwyczaj jest tak, że w styczniu mam taki moment, iż martwię się o to, co będzie dalej, bo grań nie ma. A potem worek z prezentami się rozpruwa i mogę sobie przebierać. Nie mogę narzekać na brak zajęć od kilku lat. Jeżeli akurat nie robię swoich rzeczy, to gram z fantastycznymi muzykami jeżdżąc po świecie i pracuję zawsze nad kolejnym zespołem czy też płytą.

Pewien czarnoskóry gitarzysta powiedział mi, że w tym wszystkim nie chodzi o to, by być popularnym. Chodzi o to, by być zajętym. Wziąłem to sobie do serca. Oczywiście to jest fajne, że coś jest na topie i komuś się to podoba. Wolę jednak skupiać się na tym, żeby się rozwijać. A powierzchowna popularność nie do końca mnie bawi. Dobrze jest znaleźć sobie coś ciekawego do roboty. Szukam swoim tempem nowych rzeczy, żeby mi się chciało ćwiczyć i grać.