Dominik Bukowski - „Jestem mocno wciągnięty w Trójmiasto”.

Autor: 
Marta Jundziłł
Autor zdjęcia: 
A. Dereszkiewicz

Dominik Bukowski jest pomostem pomiędzy nową jazzową falą, a starą gwardią muzyków w Trójmieście. Wibrafonista, kompozytor, wszechstronny muzyk, a także ojciec i Gdańszczanin. Opowiedział mi o swoim nowym albumie, inspiracjach emigracją, koncertach na Jazz Jantarze, a także o swoim przywiązaniu do Trójmiasta.

Twoja przedostatnia płyta „Sufia” była dla mnie sporym zaskoczeniem. Dużo inklinacji w stosunku do muzyki arabskiej, dużo otwartej formy, a przede wszystkim baza oparta na folklorze. Przed nami premiera Twojej nowej płyty „Transatlantyk”. Opowiedz, czym zaskoczysz nas tym razem.

Czy zaskoczę? To jest pytanie. Po „Sufii” myślałem, że dalej będę eksplorował świat ludowości, mam wrażenie że nie do końca wypowiedziałem się na ten temat. W głowie nadal siedzi mi kilka motywów ludowych. Wszystko odmieniło się, kiedy pewnego dnia odwiedziłem gdyńskie Muzeum Emigracji. Ta wizyta totalnie zmieniła mój pomysł na następną płytę. Muzeum bardzo mi się spodobało, ale przede wszystkim oglądając wystawę zacząłem się  utożsamiać z historiami ludzi, którzy musieli albo po prostu chcieli wyjechać z Polski. Napotkałem tam bardzo dużo silnych emocji. Już wtedy stworzyły mi się zarysy konkretnych melodii w głowie. Pierwszy raz zdarzyło mi się coś takiego. Gdybym miał  przy sobie papier nutowy, lub instrument już tam mógłbym zapisać parę pomysłów.

Udało Ci się do nich wrócić?

Nie udało mi się wrócić do tych samych motywów, ale emocje pozostały. Ważne były nie tyle konkretne melodie, ile sama inspiracja. Zostało we mnie poczucie, że muszę z tym ładunkiem coś zrobić. To był początek nowego projektu.

Który aspekt emigracji najbardziej Cię porusza? Inspiracja pochodzi z przeszłości, czy raczej ze współczesnych problemów migracyjnych na świecie?

Inspiracja pochodzi bardziej z przeszłości, co też widać na nagraniach. Pojawia się fragment prozy Gombrowicza i listu Sławomira Mrożka. Cała płyta nazywa się „Transatlantyk” – dla mnie symbol ucieczki, wyjazdu, a przed wojną okno na świat dla Polaków. Z drugiej strony to również tytuł arcydzieła Gombrowicza. Moją intencją nie było opowiadanie o współczesnej sytuacji politycznej. To temat rzeka, bardzo dla mnie bolący, ale nie chciałem żeby mój album był jakąś manifestacją. Przede wszystkim w „Transatlantyku” chodzi mi o emocje. To one popchnęły mnie do napisania tej muzyki. Motywy ludzkich emigracji również są dla mnie ważne, ale bardziej interesujące wydaje mi się to, co emigrant czuje przed i w trakcie wyjazdu. Jak się czuje po wyjeździe? Jak sobie radzi z tęsknotą? Czy w końcu wraca, a może zostaje w nowym miejscu? Stąd też ostatni utwór na płycie „Emigres” , który zawiera trzy wywiady rzeki z trzema emigrantami. Wyciąłem tam tylko poszczególne cytaty, żeby uchwycić esencję emigracji, pokazać jak ja ją definiuję.

Od zawsze jesteś mocno związany z Trójmiastem. Czy miałeś kiedyś ciągoty, żeby wyjechać z Gdańska?

Wielokrotnie takie pomysły przychodziły mi do głowy, szczególnie w trakcie studiów. Ale kiedy kończyłem Akademię Muzyczną w Katowicach, wróciłem do Gdańska, gdzie już pomieszkiwałem z moją dziewczyną, a aktualnie żoną. Dość szybko uświadomiłem sobie, że byłbym nieszczęśliwy wyjeżdżając z Trójmiasta. Oczywiście jestem daleki od oceny takich decyzji innych osób. Czuję, że to po prostu nie dla mnie.

Jak myślisz: co sprawiałoby Ci największy problem po takiej przeprowadzce?

Największy problem miałbym z zostawionymi tutaj korzeniami. Jestem mocno wciągnięty w Trójmiasto. Urodziłem się w Gdańsku, potem dzieciństwo spędziłem w Elblągu, ale od czasów studiów jestem tutaj i to jest moje miejsce. Kiedy pojawiła się perspektywa wyjazdu, chociażby do Warszawy, to decyzję podjąłem bardzo szybko: nie chciałem wyjeżdżać z Gdańska. Tutaj wszystko jest tak, jak lubię.

Jeśli chodzi o skład na „Transatlantyku”, to po raz pierwszy nagrywasz z Emilem Miszkiem.  To Wasza pierwsza wspólna płyta, ale nie pierwszy wspólny projekt. Graliście już razem wcześniej koncerty z „Sufią”. To wtedy zdecydowałeś się z nim nagrać kolejny album?

Emil tak naprawdę od samego początku jest w tym zespole. Przygotowując się do „Sufii”, ze względów logistycznych, Amir ElSaffar przyjechał tuż przed nagraniem płyty. Przed jego przyjazdem zależało mi, by pomimo braku trębacza, zespół w jakiś sposób przygotowywał się do nagrania. Położyłem karty na stół i powiedziałem Emilowi, że nagrywamy płytę z Amirem ElSaffarem, ale chciałbym żeby to Emil robił z nami przygotowania i żeby był w innych konfiguracjach tego zespołu. Na szczęście dla całego projektu, Emil się zgodził.

Jak wyglądała praca nad „Transatlantykiem”?

Patryk Dobosz, Adam Żuchowski i Emil Miszk wnoszą mnóstwo kreatywności w pracę zespołu. Na „Transatlantyku” większość utworów jest mojego autorstwa, ale często zdarzało się, że przynosiłem tylko szkice, a prawdziwa praca nad utworem miała miejsce na próbach. Często była to burza mózgów. Z próby na próbę utwory zaczęły się zmieniać, iść w innym kierunku. Do tego projektu zrobiliśmy sporo prób. Nie chodziło w nich nawet o ćwiczenie czy konkretną pracę, ale o proces tworzenia. Z każdym spotkaniem utwory się przepotwarzały, brzmiały o wiele ciekawiej. Choć tak naprawdę słowo „próba” nie jest odpowiednie. To były spotkania muzyczne na których bardziej się poznawaliśmy, mocniej integrowaliśmy. To było dla mnie naprawdę inspirujące doświadczenie.

Premiera „Transatlantyku” odbędzie się w gdańskim Żaku, podczas Jazz Jantaru. Grasz tam nie po raz pierwszy, Twoja ostatnia płyta – „Sufia” została tam zarejestrowana. Dlaczego zdecydowałeś się na premierę akurat w tym miejscu? Co najbardziej ciągnie Cię do Żaka?

Wszystko. Otwartość na nowe projekty, to kto tam występuje, scena, światła atmosfera, wyrobiona publiczność, tradycja chodzenia na koncerty. To miejsce które wielu muzykom, także mnie, bardzo pomogło.

A sam festiwal? Jak, według Ciebie Jazz Jantar wypada na tle innych wielkich festiwali w Europie?

Nie chciałbym porównywać. Wiem, że jest to jeden z najważniejszych festiwali europejskich. Wiem też, że wielu doskonałych muzyków zagranicznych chętnie się zgłasza, aby zagrać w Żaku. Już samo to świadczy o randze tego festiwalu.

Dużo muzyków, przyjeżdża do Żaka jako mało znani artyści, po czym po kilku latach puka do nich rozpoznawalność, nagrody i duże projekty.

Ekipa Żaka ma z pewnością nosa do nazwisk, o których zaraz będzie głośno. Przez to też Jazz Jantar jest festiwalem dostrzeżonym. Powiedzmy sobie szczerze: dzisiaj festiwal może zorganizować każdy. Ale zbudować rangę, dobierać ambitny program, a także zachęcić publiczność, by w ciemno kupowała karnety, to już spory sukces.

W koncertach w Żaku, często widuje Cię też jako słuchacza. Który z ostatnich koncertów zapadł Ci najbardziej w pamięć?

Co ciekawe, nie był to koncert jazzowy. Na Dniach Muzyki Nowej śpiewała Japonka – Hatis Noit. Niesamowita artystka. Ten koncert mnie powalił. Nieprawdopodobne, jak drobna osoba z mikrofonem i looperem może tak zaczarować przestrzeń muzyczną. Ciężko mi określić jaki to był w ogóle rodzaj muzyki. Na tym polega też idea Dni Muzyki Nowej. 

Studiowałeś na Akademii Muzycznej w Gdańsku, ale po dwóch latach wyprowadziłeś się do Katowic. Dlaczego?

W Gdańsku byłem na klasyce, a ja zawsze chciałem grać jazz. Wtedy nie było jeszcze wydziału jazzowego w Gdańsku. Studiowałem, więc na instrumentach perkusyjnych, gdzie wibrafon był tylko jednym z instrumentów, niekoniecznie tym najważniejszym. Wówczas studia w Gdańsku traktowałem tylko, jako przeczekanie, czas po którym będę mógł studiować w Katowicach. Teraz wiem, że nigdy bym nie oddał tych dwóch lat. Świat klasyczny mnie inspiruje, pomaga mi, pozwala też brać udział w projektach klasycznych. Ostatnio na przykład, z Pawłem Gusnarem grałem koncert na saksofon, wibrafon i orkiestrę symfoniczną. Nie było tam żadnej improwizowanej nuty. Cieszę się, że co jakiś czas pojawiają się takie koncerty. To jest pokłosie tych dwóch lat studiowania muzyki klasycznej, gdzie grałem w orkiestrze, a także gdzie poznałem moją żonę, co pozwoliło mi zapuścić korzenie w Trójmieście.

Wibrafon to Twój główny instrument, ale zaczynałeś od instrumentów perkusyjnych. Czy pamiętasz moment, w którym zdecydowałeś, że chcesz się skupić na wibrafonie?

Na początku liceum muzycznego, wraz z kolegami mieliśmy wielką chęć grania kolektywnego, niekoniecznie jazzowego. Zaczynałem między innymi z Adamem Żuchowskim w zespołach rockowych. Wówczas grałem na zestawie perkusyjnym i już wtedy proponowałem różne szkice kompozycji i melodii. Powiem szczerze, że było mi trochę szkoda, że sam tych melodii nie mogę zagrać, tylko rytm. Wybór wibrafonu był poniekąd naturalny. Wibrafon jest instrumentem perkusyjnym, który daje możliwość wykreowania melodii.

A co z marimbą?

W składach jazzowych częściej gram na wibrafonie. Podstawową przewagą wibrafonu nad marimbą jest możliwość przedłużania dźwięku, czyli tak jak w fortepianie - pedał. W marimbie tego nie ma. Czasami dla zmiany koloru, dobrze jest użyć marimby, szczególnie, gdy w jazzowym składzie wypuszcza się ją na solo. Cały czas powstaje mi w głowie projekt solowy na marimbę. To jeszcze długo potrwa, bo to wielkie wyzwanie. To nie jest instrument o tak bogatej fakturze, jak fortepian. Z drugiej strony wiem i czuję, że za pomocą marimby można zbudować ciekawy świat muzyczny. Dopiero to odkrywam. Ten projekt dojrzewa w mojej głowie i na instrumencie.

Opowiedz mi o procesie tworzenia muzyki. Jak komponujesz?

Większość kompozycji tworzę na pianinie. Tak mi łatwiej, bo mogę wtedy zaznaczyć chociażby linię basu. Jednak od jakiegoś czasu odkrywam dla siebie ciekawy i bogaty sposób komponowania polegający na tym, że w kompletnej ciszy siadam w fotelu i dość długo wyobrażam sobie powstający utwór. Zamykam oczy i staram się pozwolić myślom na swobodny przebieg. W którą stronę ma pójść kompozycja, jaki ma mieć charakter. To daje mi o wiele więcej możliwości. Komponowanie na instrumencie często ogranicza się do tego, co umiemy na nim zagrać, zapisujemy to, co nam wyjdzie spod palców. Siadając w fotelu nie mam żadnych ograniczeń. 

Masz specjalne miejsce do pracy?

Mam pracownię, tylko czasami muszę poczekać aż moje szkraby zasną i dopiero wtedy mogę w skupieniu komponować.

Dzisiaj rozdanie Fryderyków. Nominowani są Emil Miszk, Tomasz Chyła, Kamil Piotrowicz i Dominik Kisiel – masz jakieś typy, do kogo może trafić nagroda z Trójmiasta?

Nie mam typów, bo nie do końca znam wszystkie nominowane nazwiska i projekty. Poza tym nie bawię się w typowanie, ale mocno trzymam kciuki za naszych trójmiejskich muzyków. Cieszę się, że jest młoda fala, która narzuca ton muzyczny i motywuje starszych muzyków do pracy. To jest bardzo fajne i twórcze. Różne grupy wiekowe się mieszają i dzięki temu wychodzi dużo dobrych projektów. Mam okazję jeździć po Polsce i widzę, że ludzie bardzo pozytywnie odbierają te zmiany w Trójmiejskiej scenie. Chociaż, w mojej opinii od czasu Miłości, i lat 90. Trójmiasto zawsze miało coś ciekawego do zaoferowania. Zawsze odbierałem Trójmiasto, jako mocne, dlatego też nie chciałem się wyprowadzać. To tu, w Trójmieście cały czas pojawiają się świeże zjawiska i warto w tym brać czynny udział, ale i przypatrywać się.

Kapituła Fryderyków składa się między innymi z osób, które wcześniej dostały tę nagrodę. Trudno, więc uniknąć zjawiska głosowania na „swoich”, typowania kolegów po fachu. Jak podchodzisz do tego rodzaju nagród a także do muzycznych rankingów?

W przypadku takich ankiet i rankingów nie możemy mówić o żadnym obiektywizmie. Już jakiś czas temu nauczyłem się, że nie ma obiektywizmu w tego typu konkursach. Zawsze wybiera się subiektywnie. Oczywiście, możemy się starać, ale zawsze będzie to przepuszczone przez to co lubimy, co jest według nas dobre a co złe, czyli mówiąc krótko - przez nasz gust. Dlatego też do wszelkich ankiet i przeprowadzanych rankingów podchodzę spokojnie, niezależnie czy biorę w nich udział, czy nie. Jeśli według mnie wynik jest niesprawiedliwy, staram się nie denerwować. Wiem też, że w przypadku rankingów duży wpływ na wynik ma wiele niezależnych od nas czynników. Takich ankiet nie traktuję więc na zasadzie: „kto jest lepszy”. Sądzę, że to bardziej ranking popularności. Wiadomo, że konkursy tego typu są potrzebne, ale to raczej narzędzia do promocji. Świat jest skonstruowany, tak jak jest. Potrzebujemy igrzysk, a te rankingi i konkursy są właśnie taką formą.

P.S. od Dominika Bukowskiego:
W samochodzie słucham audiobooka „Morfina”, Szczepana Twardocha.
Gdybym nie był muzykiem spełniłbym się, jako architekt.
W muzyce najtrudniejsze jest bycie wciąż zaskakiwanym
Chciałbym zagrać na jednej scenie z Tomaszem Stańko, ale niestety nie zdążyłem
Jestem dobry w wymyślaniu małym dzieciom zabaw. Może mógłbym być przedszkolanką?
Za 10 lat chciałbym robić to, co teraz robię.
Nie lubię słodkiego wina.
Lionel Hampton czy Walt Dickerson: Zdecydowanie Walt Dickerson.
Wakacje życia Grecja, dawno temu
Moje ulubione miejsce w Trójmieście to Park Oliwski.