Wielki Finał Jazzu nad Odrą!

Autor: 
Lech Basel
Autor zdjęcia: 
Milena Fabicka

Czterdziesty dziewiąty Jazz nad Odrą dobiegł końca. Ostatnie sześć dni po brzegi wypełnione było muzyką niezwykle różnorodną, a tegoroczny program postawił wysoko poprzeczkę następnej, jubileuszowej edycji. Każdy znalazł coś dla siebie – jazz widowiskowy, jazz sentymentalny, czasem broadwayowski, a czasem słowiańsko liryczny, zarówno zabarwiony na czarno r’n’b i soulem, jak i aranżowany na orkiestrę. Szeroka gama artystów podczas gali zamknięcia również potwierdziła jak wiele twarzy ma jazz.

Zbigniew Czwojda – trębacz, dyrektor Wrocławskiej szkoły jazzu- dyrygował Big Festival Bandem, istniejącym już od kilkunastu lat. BFB towarzyszy festiwalowi, zapraszając zawsze świetnych solistów. Nie dziwne, że bilety zostały na długo przed galą wyprzedane, gdyż rzadko nadarza się okazja na zgromadzenie w jednym miejscu takich nazwisk. Na chwilę przeniosłam się w czasie, słuchając standardów takich jak Georgia On My Mind rozsławionego przez Raya Charlesa, My Funny Valentine, czy Man, Where Can You Be Billy Holiday, i to w takich aranżacjach. Aga Zaryan jak zwykle zaśpiewała bezbłędnie, a wyglądała zachwycająco. Posłuchaliśmy nawet Kołysanki Rosemary po polsku, chyba najbardziej znanej na świecie kompozycji Komedy. Piękny głos, nieprzekombinowane i czysto wykonane standardy jazzowe, klasa i styl – na Agę po prostu zawsze można liczyć. Jej występ podobał mi się zdecydowanie najbardziej.

Grający razem z ojcem, a po jego śmierci, już jako lider Old Timersów Robert Majewski pięknie zagrał na flugelhornie My One and Only Love, a zaraz po nim Henryk Miśkiewicz, zachwycał intensywnymi solówkami. Leszek Możdżer – ulubieniec wrocławian - rozgrzany po wczorajszym graniu z zespołem Cassandry Wilson nie mógł zbyt długo pograć, gdyż czas gonił, ale i tak zdążył nieco zabawić publikę. Na koniec gali zaprezentował się, oszczędnie jak to ma w zwyczaju, Michał Urbaniak, a może jednak wystarczająco? Bo przecież za dużo wrażeń jak na jeden koncert to już przesyt. Pan Michał, ostatnio zaistniał w świecie filmu już nie jako kompozytor ścieżki dźwiękowej, a aktor, w filmie „Mój rower”.
W rolę konferansjera wcielił się Jerzy Skoczylas z kabaretu Elita, więc nudą z pewnością nie wiało. Były dyskretne uśmiechy, wzajemne spojrzenia, gdy coś poszło nie tak, lub wręcz niespodziewanie dobrze. Było galowo i z pompą, jak to na zakończenie przystało. Trudno jest naprawdę jakoś ocenić ten ostatni już koncert festiwalu, gdyż po tylu wrażeniach z minionych dni, każdy, nawet największy meloman może być już nieco wypłukany z emocji. Myślę, że był to dobry moment, aby w fajnej atmosferze rozstać się i wrócić do szarej rzeczywistości.

Trzeba przyznać, że był to bardzo udany festiwal i nie możemy się wszyscy doczekać, co nam zaserwują organizatorzy za rok. Prawdziwe święto jazzu odbywa się już blisko przez pół wieku, zatem okazja do celebracji niemała. Przed JnO stoi duże wyzwanie w doborze artystów, bo jak uczy doświadczenie, nie zawsze te najbardziej znane nazwiska są gwarancją sukcesu. Trzymamy kciuki i szykujemy się pomału do kolejnej edycji, a po drodze przecież WSJD, Jazztopad, jesień w Krakowie, Zadymka i cały wachlarz różnych wydarzeń, na których na pewno warto być. Ja jak na razie, polecam chwilę odpocząć i posłuchać dobrych płyt w domowym zaciszu.