Jazz Jantar: Omar Sosa nie zamierza przerywać podrózy!

Autor: 
Anna Czaplewska
Autor zdjęcia: 
Paweł Wyszomirski, wyszomirski.pl

"Muzyka jest wszędzie, dlatego tak się za nią uganiam. I wcale nie zamierzam przerywać podróży (…) tak naprawdę marzę o tym, by zakosztować dźwięków całego świata" - Omar Sosa.

Znów wiele pięknych wrażeń na Jazz Jantar Festival! 16 listopada w Filharmonii Bałtyckiej w Gdańsku, odbył się koncert niebywałego pianisty kubańskiego - Omara Sosy - i jego najnowszego tworu Afri-lecrtic Quintet. Błyskotliwy wirtuoz, urodzony na Kubie w 1965 roku, zafascynowany z jednej strony Chucho Valdesem, ludowymi piosenkami Conjunto Folklorico Nacional, Natem Kingiem Colem, z drugiej Oscarem Petersonem, Chickiem Coreą, Keithem Jarrettem, Charlim Parkerem i Johnem Coltrainem, stworzył swój własny niebanalny styl, który dziś ciężko zaszufladkować. Sam z resztą powiedział, iż nie boi się żadnej muzyki, a każdy najmniejszy element wyzwala u niego nowe emocje i skojarzenia.

Sosa gra wszystko na co ma ochotę. Ugania się za muzyką i kosztuje dźwięków całego świata. Zmienia miejsca zamieszkania i sposoby grania. Może dlatego tak trudno wrzucić go w jakiś konkretny styl. Raz jest bardzo jazzowy, innym razem ponosi go afrykański rytm lub bawi się elektroniką. Jedno jest pewne, swoją niebagatelną energią i spontanicznością Sosa potrafi zarazić innych muzyków i oczarować publiczność. Tego też dokonał na gdańskiej Ołowiance, gdzie skrępowana początkowo publiczność zaczęła rozluźniać się i spontanicznie reagować na wyczarowywany świat Omara Sosy. Koncert okazał się absolutnym sukcesem.

Przed rozpoczęciem, zza fortepianu unosił się dymek kadzidła, który rozsnuł wokół aurę spokoju i specyficznej melancholii. Pierwszy na scenę wyszedł w swej czerwonej, afrykańskiej szacie Omar Sosa, uśmiechnął się, położył czerwony lampion na fortepianie i w skupieniu, pochylony nad klawiaturą swego instrumentu począł wydobywac z niego łagodne dźwięki, przecinane rzewnymi zaśpiewami i elektronicznymi motywami. Po chwili na zapleczu dało się słyszeć dziwne, niespotykane odgłosy, to Childo Thomas, basista afrykańskiego pochodzenia, kierując się ku scenie wtórował gardłowym brzmieniem fortepianowi, wystukując rytm zawieszoną na łydce oryginalną afrykańską grzechotką. Następnie rytmicznie zawitała trąbka popularnego niemieckiego muzyka młodego pokolenia nu-jazzu i electric jazzu Joo Krausa, dołączył do nich w całej swej łagodności kubański saksofonista i flecista Leandro Saint-Hill, obecnie mieszkajacy i tworzący w Hamburgu, oraz roześmiany perkusista Marque Gilmore, którego babcia, jak się w trakcie koncertu okazało, była Polką. Żaden z muzyków nawet na chwilę nie pozostawał bezczynny. Choć mało było miejsca na długie solowe improwizacje, Sosa zaangażował w pełni wszystkich muzyków użyciem całej gamy ludowych instrumentów afrykańskich, arabskich i latynoskich, a także tworząc miejsce na ciekawe melorecytacje zbliżone do brzmienia niemieckiego hip hopu, czy też takie w których zdało się słyszeć głos obolałej Afryki. Jeden długi fragment odbył się bez użycia instrumentów, jedynie z wykorzystaniem możliwości głosowych i wyjątkowej inwencji twórczej zgromadzonych artystów. Miało się wrażenie upojnego barcelońskiego wieczoru, z tą całą kolorystyką różnorodności odwiedzanych klubów. (Nawet może by się chciało, aby taki koncert odbył się w przytulniejszym i bardziej klimatycznym miejscu).


Wszystkie utwory zazębiały się wzajemnie w niekończącą się opowieść językiem jazzu, folku, drum’n’bassu, funky, muzyki klubowej i etnicznej, a nad całością czuwał Omar Sosa niczym czujny myśliwy wychwytujący każdą, możliwą do upolowania zwierzynę. Dyrygował swoim zespołem, pozostając w ciągłym kontakcie z muzykami, czuwał nad całokształtem przedsięwzięcia, okraszonego suto radością i ogromną satysfakcja wspólnego obcowania. Koncert zakończył się gromkimi brawami na stojąco i niewspółmiernie krótkim bisem. Gdy publiczność się już rozchodziła artyści, dalecy od gwiazdorstwa, tanecznym krokiem wyszli na scenę by spakować swoje instrumenty.