Jazz Jantar: Mary Halvorson Code Girl i Vijay Iyer Trio - wielki finał.
Zbliża się 11 listopada. Zbliża się szybko właściwie już jest. Za niedługo ulice wypełnią się ludźmi, którzy zamanifestują swoje przywiązanie do manifestowania, wylegną na ulice centrum Warszawy i jak nauczyła historia ostatnich lat, a roku ubiegłego szczególnie boleśnie, będzie się działo. To niedobra wiadomość. Z trasy przemarszu pozabierane już kosze na śmieci, ławki, rowery, hulajnogi, nawet materiały budowlane. Tak na wszelki wypadek przecież tylko, gdyby jakimś cudem pokojowy przemarsz miał niepokojąco rozkręcić się.
Zapobiegliwie więc usiadłem w ulubionej kawiarni dzień wcześniej żeby, zagłuszyć dręczące myśli o jutrze tym co pamiętam sprzed niecałego tygodnia z innego miasta, ważnego miasta, może najważniejszego w naszej najnowszej historii, z Gdańska. Ulubiona kawiarnia nie mieści się na trasie przemarszu, więc mógłbym właściwie posiedzieć dzisiaj, a nie wczoraj, ale jakoś tak jest ostatnimi czasy, że wczoraj wygląda znacznie lepiej niż dzisiaj i o zgrozo obawiam się, że o wiele lepiej niż jutro.
Moje ubiegłotygodniowe wczoraj działo się w Żaku. Trwa tam festiwal jazzowy. Dobry festiwal, ciekawy, może jeden z najciekawszych w Polsce. W piątek dwa koncerty, w sobotę dwa kolejne. Najpierw Shofar. Wiadomo z Mikołajem Trzaską, Raphaelem Rogińskim i Maciem Morettim. Wiadomo też, że Shofar to kapela na polskiej scenie ważna i znana, i jeszcze zasłużona. Dla Mikołaja być może jedna z najważniejszych, oparta na przyjaźni z resztą panów. Długiej przyjaźni, trwającej się już15 lat.
"Z nimi czuję totalną swobodę" powiedział z wywiadzie rzece znanej jako "Wrzeszcz". Znam ten band dobrze, choć we Wrzeszczu nadarza mi się okazja posłuchać go po raz pierwszy. Za dobrze pewnie go znam, a już na pewno na tyle dobrze, że, choć powienienem, to nie biegnę zająć miejsce na widowni. Wpadam do Sali Suwnicowej ledwie na 10 może minut i jakoś tak nabieram przekonania, że nie tracę wiele, choć przecież z zapowiedzi wynika, że będzie muzyka trochę nowa, bo jeszcze nie ograna na koncertach, ale też trochę stara, bo powstała przez zarazą. Tytuł zresztą ją wydatnie podpowiada "Right Before it Started".
Zanim wszysztko się tego wieczora zaczęło padam w miekką kanapę przy barze i rozmawiam z szefową festiwalu. Nie widzieliśmy się dawno, jest więc sporo do poweidzienia. Dobrze porozmawiać z mądrym człowiekiem. Wybieram słowa zamiast muzyki. Łapię się na tym, że świadomie. Recenzji z tego koncertu więc nie bedzie. Shofar, w krótkiej, kilkuminutowej próbie ucha wydaje mi się, że jest tam gdzie był. Dla mnie tam, gdzie umieściłem go jakiś czas temu. NIeruchomy i w swej wariackości stabilnie ułożony i niezmienny.
Z koncertu kolejnego recenzji też nie będzie. Tym razem jednak świadomie, po nie wiele dłuższym fragmencie idę do baru. Z kawą w ręku i paperosem w dłoni ląduję na zewnątrz i już tylko przez tylne drzwi za sceną Żaka podsłuchuję monachijskich eksperymentatorów z Monachium grających, jak sami twierdzą elektroniczny alternatywny jazz. Nie kupuję tego grania. Pewnie jestem za stary i mam jakieś zastygłe w bursztynie mniemanie o tym co to elektronika, alternatywa, eksperyment i niezależnośc muzycznej myśli. Co robić? Na lecące lata nie za wiele można poradzić. Znowu wybieram słowa zamiast muzyki. Znowu wybieram swoje muzyczne wczoraj zamiast czyjegoś muzycznego dzisiaj. Chyba robię się konserwatystą estetyczntym. Nawet jeśli tak jest, to nic. Z widowni słychać brawa, więc się chyba podoba.
Nastepnego dnia już nie ruszam się z miejsca tym bardziej, że jest bardzo komfortowe, na balkonie gdzie wszystko pięknie widać i pięknie słychać. Zaczyna Vijay Iyer. Bardzo ostrzyłem sobie zęby na to trio. Jechałem do Żaka, żeby przekonać się jak mają się sprawy muzyki i brzmienia artysty, który sądząc po nagraniach płytowych, chyba dał się nieźle uwieść monachijskiej sekcie z Passinger Strasse. W składzie sami mistrzowie, kontrabasistka - terminator, Linda Han May Oh oraz Tyshawn Sorey, jeden z tych wielkich drummerów, który jest więcej niżperkusistą, a w bębniarskich sprawach zalicza się do grona nielicznych, którzy widzą rytm.
Po kilku minutach żałuję jeszcze bardziej, że kiedyć sięgnąłem po najnowszą płytę Vijaya, "Unseen". Po co, w trakcie jazdy pociągiem do Gdańska jeszcze raz jej posłuchałem? Tak dobrze szło mi wygumkowywanie jej z pamięci!
Na żywo trio Vijaya jest całkowitym zaprzeczeniem tego co przynosi na płycie. To piękny żywy, soczyście, mocno i olśniewająco brzmiący mały wielki ensmble. Zastanawiam się ciągle, siedząc w ulubionej kawiarni w centrum Warszawy czy to oni płyną przez muzykę czy muzyka płynie przez nich. Zresztą jakie ma to znaczenie?
Trudno oderwać się ich gry, trudno też w pełni uświadamiać sobie machnikę zmienności narracji w ich grze, trudno połapać się w skomplikowanych podziałach rytmicznych, co gorsza dziejących się jakby z pominięciem kreski taktowej. Trudno, ale i nietrudno, bo z drugiej strony wystarczy się dać im poprowadzić za rękę, by całkiem suchą stopą i w poczuciu komfortu przejść przez wszytkie rytmiczne rafy, głębie brzmień czy bogactwa barw. Takie koncerty wracają wiarę, że rzeczywistość ecmowskiego brzmienia wcale nie jest rzeczywistością naprawdę, ale jedynie krókim studyjnym second life, przestrzenią, w której znakomici artyści bywają tylko niekiedy, a ich prawdziwa dźwiękowa codzienność jest zupełnie gdzie indziej niż na płytach i nic jej tak naprawdę nie deformuje. I to jest dobre oraz krzepiące.
Na jeden utwór do tria Vijaya dołączył trębacz Adam O'Farrill i choć grał bez nagłośnienia, swoim surowym brzmieniem zbudował most pomiędzy otwierającym ten wieczór wystepem i koncertem następującym po nim. Na zakończenie wielkiego finału tegorocznej edycji Jazz Jantar zaplanowano występ Code Girl, zespołu któy jest czymś prawdziwie zdumiewającym.
Różnie można na niego patrzeć, jak się okazuje. Słyszałem, w Żaku właśnie, że to takie Thumb Screw tylko rozrzerzone do skestetu z wokalistką. Sam nie wiem o co chodzi w takich określeniach. Czy to jakaś pokazóweczka parabłyskotliwości intelektualnej czy co innego, dość, że padło to z ust podobno jednego z krytyków muzycznych trójmiejskiej sceny.
No więc nie jest to Thumb Screw porzerzone do skestetu. Jedyne co łączy Code Girl i wspomniany band to troje ludzi, Michael Formanek - kontrabas i Thomas Fujiwara - perkusja. Ci jednak jako trio opowaidają zupełenie inną muzyczną historię.
Code Girl natomiast to band niepodobny do niczego innego w muzyce jazzowej. Jest tak samo osobny pod względem brzmienia, sposobu gry, czułości na barwę, jak osobne są zespoły Anthony'ego Braxtona, Henry'ego Threadgilla i jak kiedyś była Nu Blu Orchestra Lawrence'a D. Butcha Morrisa. Code Girl zabiera w świat muzyki bardzo prezyzyjnie skomponowanej, starannie obmyślanej pod względem koloru brzmień, bogatej nie tylko umiejętnościami gry poszczególnych jej członków, ale też ich wyczuciem formy i olśniewającą świadomością tego jak ważnym elementem kreacji i konstrukcji dział jest dyscyplina.
To niemal muzyka nieimprowizowana, choć jej żródłem jest wielka improwizatorska kompetencja. Przywodzi wspomnienia z art song w takim trochę kształecie jak to było u Steve'a Lacy'ego kiedy zabierał na scenę swoje octety i w roli wokalnej stawiał Irene Aebi. Ale też Amirtha Kidambi śpiewa zupełnie inaczej. Jest rozpięta w swojej sztuce wokalnej pomiędzy wschodem i zachodem i w znacznej mierze to ona odpowaida za to niesamowite brzmieniowe emploi Code Girl, choć wielki udział mają w tym zarówno saksofonista Brian Settles, jak i wspomniany już trębacz Adam O'Farrill. Tak na marginesie trzeba mieć siłę, odwagę i determinację by zastąpić w roli trębacza Ambrose'a Akinmusire'a.
Było coś hipnotyzująco nierzeczywistego w tym dzwiękowym performansie, z jednej strony pełnym dyscypliny, z drugiej buzującym pomysłowością, coś, co choć złożone i gęste miało charakter rytualnej pieśni na dobre wyłączającej z codzienności! Takie koncerty sądzę pamięta się długo. Takie koncerty pomagają na co dzień, szczególnie jeśli zechce się zachować je w pamięci. Pomagają tym bardziej im bardziej nad Warszawą mości się 11 listopada.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.