Improwizacja powszednia i wielkie spotkanie – podwójnie koncertowy pierwszy dzień wiosny w Trójmieście

Autor: 
Piotr Rudnicki

Historie jak ta, która wydarzyła się wczoraj możliwe są tylko tutaj, na styku trzech miast, które egzystują w codziennej współpracy. W magiczno-przedziwny późny czwartek, na zaśnieżonym progu wiosny, w dwóch artowych oazach na przestrzeni dzielnic na co dzień zapomnianych zabrzmiała muzyka. Muzyka dnia powszedniego i muzyka wyjątkowego spotkania. Muzyka wyrosła z dwóch przyczyn, która okazała się być jedną i tą samą. Na niezrównany wieczór w Trójmieście złożyły się koncerty w gdańskim nowoporckim Centrum Sztuki Współczesnej Łaźnia 2 i w arthotelu Lalala w Sopocie. Zagrali: duet Jerzy Mazzoll-Tomasz Sroczyński, oraz Rafał Mazur i Marco Eneidi wraz z licznymi gośćmi.

Niepisanym patronem obu wydarzeń był pierwszy z wyżej wymienionych. Od początku trwania rezydencji artystycznej Tomasza Sroczyńskiego w CSW Łaźnia Jerzy Mazzoll był jej partnerem.  Przez miesiąc w zacisznych przestrzeniach galerii i pracowni obaj rozwijali wspólny język podczas spotkań i warsztatów, wczoraj zaś zaprezentowali wynik owych działań. Nie skorzystali – choć mogli – z możliwości zaproszenia na tę okazję innych muzyków. Z tego jednak, co usłyszeliśmy w holu mieszczącej się w CSW biblioteki, wnieść można, że uczynili to z pełną premedytacją. Ich porozumienie w improwizacji osiągnęło poziom nadzwyczaj wysoki, i dodatkowe atrakcje w postaci featuringów były całkowicie zbędne, a mogłyby na całość wpłynąć niekorzystnie.

Wpatrzeni wgłąb siebie i czujący płynność przestrzeni i czasu Tomasz Sroczyński i Jerzy Mazzoll zagrali bardzo zwyczajnie, jak gdyby byli tylko przewodnikami sił wprawiających w ruch rzeczywistość. Klarnecista w charakterystycznym medytacyjnym przysiadzie gładko odnajdował się we wszystkim, co dyktował skrzypek. Ten z kolei skupiony na ekranie komputera i samplerze wsłuchiwał się w improwizacje Mazzolla, od niechcenia jakby dogrywając i przetwarzając rozmaite partie skrzypiec, które elektronicznie zwielokrotnione tworzyły ambientowe tło, szarpane towarzyszyły poszumom basklarnetu a gładzone smyczkiem wpadały w nostalgiczne, emocjonalne tony. Sample między innymi dziecięcych gaworzeń dodały do gry duetu kolejnej warstwy, dopełniały gęsty wymiar dźwięku, a fragmenty koncertu takie jak duet na skrzypce i taśmę klejącą czy quasi-klezmerska wariacja Jerzego na temat I Wanna Be Your Dog The Stooges (nie wiem, czy zamierzona) sprawiły że występ wciągał i pasjonował do samego końca, i choć całość była swoistą opowieścią o dniu dzisiejszym to paradoksalnie ona właśnie sprawiła, że było o czym opowiadać. Brawa dla Łaźni za udostępnienie przestrzeni dla tworzenia takich historii!

Ponieważ zaś wieczór się jeszcze nie skończył, a wydarzenie pomyślane zostało jako półoficjalny double-header, muzycy wraz z publicznością czym prędzej jęli pędzić do Sopotu, by móc uczestniczyć w koncercie duetu Marco Eneidi-Rafał Mazur, który miał się odbyć w art-hotelu Lalala. Na miejscu czekała niespodzianka nie lada, gdyż na koncert przybyli także Tomek Gadecki oraz Mikołaj Trzaska, którzy razem z Mazzollem spontanicznie ukonstytuowali trójmiejską grupę porozumienia i wsparcia, w wyniku czego miast duetu w maleńkiej hotelowej kawiarni zagrał kwintet. Cóż tam się działo! Czy można sobie wyobrazić coś równie magicznego jak spotkanie ex-yassowców, którzy zagrali razem po raz pierwszy od lat blisko 20-tu, rozwijającego się w niebywałym tempie gdyńskiego tenorzysty, amerykańskiego mocarza altu i basisty-filozofa? Radość z niezwykłego mityngu przerodziła się w kameralnych warunkach momentalnie w radość z grania (w przypadku muzyków improwizujących to zdaje się, jedno i to samo). Cztery dęciaki uderzyły od razu w regularne, euforyczne free. Ostrza altów i tenoru cięły powietrze bez litości dla bębenków co wrażliwszych słuchaczy, baraszkując w rozbuchanych mijankach aż miło, klarnet Mazzolla dodawał przestrzeni, a Rafał Mazur robił co mógł, by nie zostać zakrzyczany przez instrumenty z natury dużo głośniejsze – i o dziwo udawało mu się to świetnie. Trwało to wszystko dobre dwadzieścia minut (nie dam głowy, szczerze mówiąc straciłem tam wtedy poczucie czasu), gdy poszczególni muzycy odłączali się i dołączali do ekstatycznego impro-pochodu, fajerwerki trzaskały gorące jak w hucie, aż wreszcie saksofoniści jak na komendę zamilkli, by pozwolić Rafałowi Mazurowi zagrać solo. Było to preludium to drugiej, dużo już bardziej stonowanej  improwizacji, którą zdominowały duety w różnych konfiguracjach: Mazzoll-Trzaska (absolutnie szczególna okazja!), Mazur-Mazzoll, Mazur-Trzaska... Prawie wszyscy grali już ze sobą wcześniej, lecz chyba nigdy nie udało im się spotkać w takim gronie. Niesamowite możliwości pokazał Marco Eneidi, niezauważany dotychczas wystarczająco amerykański saksofonista. W kolektywnej improwizacji ogniście współgrał z polskimi partnerami, a kiedy doszedł do pełnego głosu podczas znakomitej partii solowej, dał pokaz prawdziwie wielkiej mocy: operując krystalicznym tonem atakował kolejne frazy z przepotężną, imponującą siłą, jakiej nieczęsto można na scenie free doświadczyć. Odpowiednią ścieżkę potrafił zresztą odnaleźć w każdego rodzaju ekspresji wybrzmiałej tego wieczoru – kiedy Rafał Mazur i Jerzy Mazzoll uderzyli w mantryczny ton sakramentalnego jednego dźwięku, Eneidi także dorzucił coś od siebie. I roszczę nadzieję, że dorzuci jeszcze nieraz i on, i wszyscy pozostali uczestnicy tego wieczoru, bo Trójmiasto potencjał ma wielki i jeśli tylko będzie przestrzeń do takich spotkań i warsztatów, to kto wie, czy nie ruszy tutaj kolejna uwalniająca fala w muzyce.