Power Lines

Autor: 
Paweł Baranowski
Ned Rothenberg
Wydawca: 
New World
Ocena: 
5
Average: 5 (1 vote)
Skład: 
Ned Rothenberg - alto sax, bass clarinet; Mark Feldman – violin; Ruth Siegler - viola, violin; Erik Friedlander – cello; Mark Dresser - acoustic bass; Mike Sarin – drums; Dave Douglas – trumpet; Josh Roseman – trombone; Kenny Berger - baritone sax, bass clarinet; Glen Velez - frame drums

Zapoznałem się z nienową już płytą z katalogu firmy New World/CounterCurrents - takiego mojego cichego faworyta. Część jazzowa liczy może z 30 pozycji, a ostatnio rocznie przybywa około 1-3 pozycji . Część płyt to ogólnie klasyka jazzu, bo czymże są nagrania Jimmy Rushinga, Roya Eldridgea i im pokrewnych dusz (wielbiciele Basiego to też katalog dla Was, choć raczej reprezentowany jedynie przez jego muzyków). 

Mnie dużo bardziej interesują te rzeczy, o które ciężko na innych, tzw. oficjalnych labelach. Zwłaszcza, że często producentem bywa Marty Ehrlich, co do którego mam duże zaufanie, tak jeśli chodzi o jego projekty autorskie jak i te w których występuje jako sideman, jak nawet i te, których jest jedynie producentem. Tu dodatkowa atrakcja to partnerzy Rothenberga, bo czyż skład: D.Douglas, M.Feldman, E.Friedlander, J.Roseman, M.Dresser, M.Sarin, R.Siegler, K.Berger, G.Velez nie jest godzien podziwu. Właśnie ten skład i osoba producenta przekonały mnie do zakupu tej płyty i to w ciemno. Rothenberg nie jest jakąś bliżej znaną mi postacią. Ot, kiedyś gdzieś się przewinął na jakiejś płycie i zainteresował mnie sposób jego gry. Na tej płycie spotkała mnie dodatkowa niespodzianka, bowiem wydawało mi się, że gra on niemal wyłącznie muzykę z szeroko rozumianego ethno z elementami jazzu i eksperymentu z pogranicza jazzu, czy lepiej by rzec muzyki improwizowanej.

Ta pozycja to jazz czystej i to jakiej wody. Ogólnie mówiąc jest to jazz aranżowany, z wieloma odniesieniami do tzw. muzyki współczesnej, ale z drugiej strony dającej też pewną swobodę wykonawcom. Nie ma tu free jazzowych zgiełków; jeśli muzyka osiąga w danym momencie swoją kulminację, to skutkiem aranżu, a nie uniesienia muzyków - nie ma tu nic z płyt np. Tima Berna dla jego Screwguna. Myliłby się jednak ten, kto myślałby, że jest to muzyka pozbawiona emocji, chłodna, czy wręcz nudna. Sporo tu się dzieje - nonet (G.Velez występuje jedynie w dwu utworach), to jednak potężny aparat wykonawczy, a Rothenberg potrafi go wykorzystać ciekawie. Zarówno warstwa rytmiczna jak i melodyczna jest “postrzępiona”, wielokrotnie melodia rozwija się w jakąś stronę, by nagle doznać nieoczekiwanego zwrotu. Wybitnie prowadzone są instrumenty smyczkowe. Są jakby narratorem całej muzyki, a jednocześnie tłem dla solowych popisów dęciaków.

Cała muzyka jest bardzo plastyczna, jakby stanowić miała podkład do jakiegoś niemego filmu. Np. w drugiej połowie trzeciego utworu (Bellhop Vontz), po kolejnej kulminacji instrumentów dętych, na pierwszy plan wysuwają się smyczki prowadzone na podkładzie sekcji dętej grającej zarówno podkład harmoniczny, jak i stanowiącej podkład rytmiczny; muzyka rozwija się jakby była instrumentalizacją jakiegoś horroru, by nagle się urwać i w niemal niezauważalny sposób przejść do czwartego utworu, rozpoczynającego się od długiego solo Rothenberga na alcie. Piękne solo. Rothenberg bardzo niezauważalnie pokazuje na płycie, jakiej jest klasy muzykiem. W jego improwizacjach na alcie jest wszystko to, czym winien legitymować się współczesny jazzman: wielka erudycja, techniczna biegłość zezwalająca na wielką swobodę grania, oraz “świadomość pokoleń”.

Aczkolwiek lubię muzykę, którą trudno do środka jazzu zaliczyć, to jednak uważam, że te wszystkie projekty, które zrywają, wychodzą z zupełnie innych stron, niż klasyka jazzu są jedynie obecnym “folklorem”; trudno mi przyjąć do wiadomości, że 40, 50, czy więcej minut zgiełku i hałasu, czerpiącego swe początki nie w jazzie a w muzyce no wave i innych awangardowych projektach przełomu lat ‘70/’80 mających u swego podłoża rock to jazz - brak w nich wszystkiego tego, czym jest dla mnie jazz. Ta “świadomość pokoleń”, to prowadzenie muzyki w sposób stanowiący jakąś mniej lub bardziej, ale logiczną konsekwencję muzyki przodków. Cały jazz w ten sposób ewoluował, przecież w pierwszych nagraniach Ornette Colemana jest więcej bluesa, niż np. w Songbookach Elli Fitzgerald, a Coltrane, Dolphy - przecież wszyscy oni tworzyli jazz właśnie w ten sposób. Jeśli dziś ktoś pokazuje mi punk rock, w obojętnie której odmianie, jedynie trochę inaczej, bo z większą erudycją zagrany i każe to nazywać jazzem, to ja mówię nie. To jest punk i koniec. A czym jest punk wiem, bo sam tę muzykę grałem.

Wracając do płyty, chyba najkrótszej rekomendacji tej płycie udzielę, gdy porównam ją do niektórych, tych najlepszych projektów Muhala Richarda Abramsa. Nie oznacza to jednak kalki, czy jakiegoś wzorowania się. Oto obaj panowie uznają widocznie, że jazz na nieco większy skład niż combo winien brzmieć w ten, a nie innych sposób.

1. Hidalgo; 2. Strange Sarabande; 3. Bellhop Vontz; 4. Crosshatch; 5. In The Rotation