Black Lace Freudian Slip
Music is my clothing slowly I undress. Cała René Marie. Uruchamia pierwotne, podprogowe działanie muzyki na słuchacza. A czyni to jej nieosiągalna dla zwykłych śmiertelników muzyczna potęga i swoboda. René Marie jest dla mnie amerykańskim wcieleniem Kaliny Jędrusik. Wszechmocna siła, która przez muzykę i sensualizm oddziałuje na całe jestestwo człowieka. Na mnie tak działa.
Okrutne jest to, że działa w pełni świadomie, na wszytkich poziomach: wiedzy, umiejętności, warsztatowego ideału, dystansu do siebie i poznanych kształtów wyrazu, w humorze i możliwościach pastiszu, nie zawsze nienachalnych, ale zawsze delikatnych, nigdy, naprawdę nigdy, tanich czy niskich. René Marie to siła mistyczna. Jak legendarni bogowie morza, deszczu czy gór. Zanim wybierzemy się na przygodę pod jej przewodnictwem, lepiej wiedzieć, z kim lub z czym (to określnie nie jest tu w żadnym stopniu przedmiotowe) mamy do czynienia. Ona potafi zaśpiewać najbardziej ckliwy i prostacki, zdawałoby się, kawałek, tak że zapominamy o wyszystkim, poza jej emocjami. I tylko, tylko jej emocje przeżywamy. Spróbujcie „Wishes“. Śpiewa tam: „gdyby marzenia były rumakami“. Co? Błagam… A jednak słucham i nie mogę się oderwać. Majstersztyk, reżyseria w stylu Chaplina lub Hitchcocka.
Oprócz mocy twórczej René Marie posiada olbrzymią moc charakteru. Jest bezkompromisowa i przez to bywa kontrowersyjna. Wynika to po trosze z jej osobistej historii, którą w Jazzarium opisał Maciej Karłowski: http://www.jazzarium.pl/przeczytaj/recenzje/voice-my-beautiful-country.
Ta twarda kobieta również czynnie angażuje się w pomoc słabszym i pokrzywdzonym, co ma także odzwierciedlenie w jej tekstach.
Natomiast jej artystyczny hart ducha i nieugiętość przejawiły się jakiś czas temu w spięciu z oficyną Max Jazz. Wydawnictwo, z którym była związana od 2000 roku, w pewnym momencie zapragnęło – co nierzadkie na rynku – używać Marie jak produktu. René miała pracować w zaplanowanym przez producenta składzie, na co się nie zgodziła, gdyż chciała nadal tworzyć ze swoimi ulubionymi muzykami: pianistą Kevinem Balesem, kontrabasistą Rodneyem Jordanem i perkusistą Quentinem Baxterem. Nie miała zamiaru tego zmieniać i w roku 2005 podziękowała Max Jazz. Dwa lata później sama wydała płytę „Experiment in Truth“, a ostatecznie trafiła pod skrzydła firmy Motéma, która wydała dwa jej albumy na przestrzeni niecałego roku.
Jednak chyba najbardziej ewidentnym przejawem jej nieugiętości jest to, że rozpoczęła regularną pracę na rynku muzycznym w wieku czterdziestu lat i idzie jej coraz lepiej. I to wydaje się nieprawdopodobne. Żeby to zobrazować, posłużę się anegdotą. W 2006 roku na szczecińskie Zmagania Jazzowe zaproszono, wtedy 50-letnią, Judy Bady. Prowadziła warsztaty, była członkiem jury i, oczywiście, zaśpiewała. Jest to wokalistka o zniewalającym głosie i niesamowitej charyzmie. Współpracowała między innymi z Andrew Cyrrilem i Bobbym MacFerrinem, ale żadna wytwórnia amerykańska do tej pory nie wydała jej autorskiej płyty, a w owym czasie Bady pracowała w… sklepie z ubraniami. Utkwiło mi w pamięci uzasadnienie tego stanu rzeczy, które wyszło z ust wokalistki: „Czarna, krągła kobieta po czterdziestce nie ma szans wybić się na naszym rynku, gdzie szuka się tylko kolejnej Britney Spears“. Bady nie udało się w USA, jedyny własny album, „Blackbrid“ (2003), zupełnie domowym zresztą sumptem, wydała sama, drugi, którego współautorem jest Piotr Wojtasik, ukazał się nakładem polskiego (sic!) wydawnictwa SO Jazz. Tak, wiadomo, w Ameryce nie ma Ameryki. Bardzo więc pokrzepia, że René Marie wydaje płyty i koncertuje, chociaż nie spełnia oczekiwań takich producentów, którzy dopasowują artystów do kształtu sklepowych półek.
Siłę Marie podziwiam od kilku lat. Słucham płyt – nagranych tak, jak mało który koncert w Polsce jest nagłośniony: mocno i intymnie zarazem – ale też miałam okazję usłyszeć ją na żywo, w warszawskiej Filharmonii Narodowej. Ta kobieta zakręca ludzi nie tylko na przysłowiowy Nowy Jork, ale na sól, węgiel, zboże, kukurydzę, bawełnę i płacz amerykańskiej ziemi, na korki uliczne lub kolejki po kawę w barach, na śmiech i taniec, na nocne kluby i miejskie zakamarki, gdzie kochankowie ukradkiem… Czy to jest melancholijno-romantyczne? Czy jest szalone? Gdzie w tym głosie kończy się człowiek, a zaczyna żywioł? Nigdy nie wiem. Z pewnym niepokojem włączam: ON. Na ciarki od René przeznaczam oddzielny czas.
1. Black Lace Freudian Slip, 2. This For Joe, 3. Wishes, 4. Thanks, But I Don't Dance, 5. Free For A Day, 6. Ahn's Dream, 7. Gosh, Look At The Time, 8. Rim Shot, 9. Fallin' Off A Log, 10. Deep In The Mountains, 11. Serenity Prayer, 12. Rufast Daliarg, 13. Tired.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.