Marcin Olak Poczytalny: Z tymi kolędami to w zasadzie nie najgorszy pomysł.

Autor: 
Marcin Olak
Zdjęcie: 

Święta. Teoretycznie jest super – rodzina, spotkania, życzenia, prezenty… Praktyka wygląda różnie, ale często święta oznaczają zakupy, sprzątanie, gotowanie i inne tego typu drobne przyjemności. Mimo to i tak byłoby nienajgorzej, gdyby nie te kolędy. Czy w ogóle muzyka świąteczna – prześliczna, przesłodzona i stanowczo przedawkowana. Ten okolicznościowy soundtrack wylewa się na nas zewsząd – słyszymy go w sklepach, w samochodzie, w radio… I po prostu mamy dość. Przynajmniej ja mam. Być może gdzieś na świecie istnieje ktoś, kto wciąż uważa, że „Last Christmas” to fajny numer i za każdym razem skwapliwie podśpiewuje refren „Jingle Bells”, ale ja tego kompletnie nie łapię.

W tym roku postanowiłem się odciąć od tego zamieszania. Wszystkie prezenty kupiliśmy już w listopadzie. Przez internet, z dostawą do domu. Radia nie włączam nawet na wiadomości, telewizor już od dawna jest wyłączony. I wiecie co? To naprawdę pomogło. Nawet zakupy – robimy w lokalnych sklepach, żadnych marketów – nie są tak uciążliwe. Po prostu zniknął efekt przedawkowania. Kolędy, na które chcąc nie chcąc czasem się nadziewam, przestały budzić we mnie niechęć. Co więcej, nabrałem chęci na wspólne, rodzinne muzykowanie w Wigilię. Zrobiliśmy nawet kilka prób, wszyscy śpiewamy i na czymś gramy, i naprawdę nie możemy doczekać się naszego wigilijnego jamu. I nie mogę się oprzeć wrażeniu, że to ma związek z odcięciem się od zalewu świątecznych utworów masowego rażenia.

Te świąteczne piosenki są śliczne. Słodkie. Z dzwoneczkami. W nazbyt ewidentnym dur. I męczą tak samo, jak dziesiąty, zjedzony na siłę pączek. Choćbyś nie wiem jak bardzo lubił pączki, w końcu dostaniesz mdłości, to tylko kwestia dawki. Tak, jak organizm broni się przed zbyt dużymi dawkami cukru, tak mózg broni się przez zalewem kiczu. W jakimś sensie jest to pocieszające, ale skutkiem ubocznym jest odrzucenie całego tematu. Obawiam się, że w dużej mierze dlatego tradycja kolędowania zanika. Mam nadzieję, że nie bezpowrotnie – bo te kolędy to moim zdaniem naprawdę całkiem dobry pomysł. Nie chodzi mi tu nawet o religijne znaczenie tych piosenek, przecież mogą je grać zarówno wierzący jak i nie – chodzi mi o to, że dla większości to przecież jedyna szansa na praktyczny kontakt z muzyką. To jedyny, jakoś jeszcze usankcjonowany obyczajem, moment, kiedy każdy może spróbować coś zagrać czy zaśpiewać. Nie słuchać, ale spróbować wydobyć z siebie jakiś dźwięk. Wejść w jakąkolwiek interakcję z innymi uczestnikami kolędowania. Coś zaimprowizować, choćby uderzając łyżeczką o filiżankę. Zabrzmieć. A przecież człowiek, który sam spróbował coś zagrać, będzie zupełnie innym słuchaczem. Więcej zrozumie, więcej usłyszy. Będzie w stanie wejść głębiej w muzykę, doświadczyć jej mocniej, bo już przez pryzmat własnych doświadczeń. I myślę, że takie kolędowanie może dla wielu naprawdę być jedyną okazją, żeby muzykowania spróbować.

I właśnie dlatego dziś nie napiszę o żadnej płycie. Więcej – odważę się poprosić o wyłączenie wszystkich odtwarzaczy. A już na pewno zaapeluję o niesłuchanie jakichkolwiek płyt z muzyką świąteczną, już nie daj Boże na jazzowo czy smooth-jazzowo. Nie tylko dlatego, że nie warto tego słuchać. Przede wszystkim dlatego, że brak tej muzyki może pomóc komuś zatęsknić za kolędami. Może ktoś spróbuje sam je sobie w tym roku zagrać – choćby i nieporadnie, to nie ma znaczenia. I tak warto.

Bo po takim, choćby najprostszym doświadczeniu, każda płyta zabrzmi inaczej, z nową głębią.

Czego sobie i Państwu serdecznie w te Święta życzę.