Marcin Olak Poczytalny: Wbrew pozorom to nie jest tekst o piłce nożnej.

Autor: 
Marcin Olak
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

Nie interesuję się piłką nożną, ale pomimo to z zainteresowaniem obserwuję wszystko, co towarzyszy tegorocznym mistrzostwom. Ot, na przykład fenomen naszej reprezentacji…

Zagrali bardzo źle. Gdybym ja grał tak, jak oni, to umarłbym z głodu. Tymczasem nasi piłkarze są cały czas doceniani, podziwiani i opłacani, występują w reklamach i na okładkach czasopism… Myślę, że dzieje się tak, bo oni po prostu przestali już być tylko sportowcami – stali się gwiazdami popkultury. Ich fani z równym zainteresowaniem śledzą ich sukcesy i porażki; po prostu traktują to jak jakiś serial. W wypadku popularnych muzyków czy aktorów to się jakoś sprawdza – w zasadzie nieważne, co i jak taki aktor zagrał; ważne, że jest, że udzielił wywiadu, że używa tego samego szamponu, co ja. Zagrał w filmie, rozwodzi się, jest na diecie… Nieważne co mówią, ważne, żeby mówili – to chyba Marylin Monroe.

Sztuka często bywa oceniana subiektywnie – na przykład fani potrafią polubić kiepski film, w którym gra ulubiona gwiazda. A tymczasem sport jest wymierny, przegrany mecz jest po prostu porażką. Dokładnie wiadomo, jaką różnicą bramek przegraliśmy i na którym etapie odpadliśmy z turnieju. W wypadku każdej innej dyscypliny te wyniki byłyby wiążące jako takie, ale w wypadku piłki nożnej rezultat nie jest przyjmowany do wiadomości – jest interpretowany, tłumaczony i subiektywizowany. Nic się nie stało...

Nie, nie zamierzam pisać o piłce. Ale wydaje mi się, że ta sytuacja pozwala bardzo czytelnie zobaczyć mechanizm, który w poważny sposób może wpłynąć na odbiór dzieł danego artysty.

Teoretycznie jazz ma bliżej do popkultury niż piłka nożna, ale pomimo to – i na szczęście – często muzyka jest słuchana i oceniana w miarę obiektywnie. Dobra płyta jest doceniana, zła krytykowana. Zdarza się jednak czasem, że jakiś muzyk zaczyna mieć wyrobioną renomę. Bywa, że ta renoma jest stworzona przez wydawcę, który na przykład zadba o to, by jego podopiecznego ogłoszono jazzowym mesjaszem, następcą Coltrane’a i największym dobrem, jakie przydarzyło się ludzkości od czasu wynalezienia koła… I wtedy zaczyna się robić ciekawie. Namaszczony muzyk może zagrać koszmarnie zły koncert, nagrać nieistotną, niemalże smooth-jazzową płytę – a i tak jego wyznawcy będą przekonani, że mecz, nawet jeśli nie był wygrany w dosłownym tego słowa znaczeniu, to na pewną możemy tu mówić o zwycięstwie moralnym… Zaraz, jaki mecz, tu przecież chodzi o płytę – choć może w tym przypadku nie ważne o co chodzi. Ważne, że mówią.

Przyznaję, że często bywam wobec czegoś takiego bezradny. Rozmawiając o piłce mogę powołać się na wyniki meczów – są jednoznaczne, wymierne. 0:3 pozostaje ewidentną porażką, jak by tego nie tłumaczyć. Tymczasem w sztuce nie mamy skąd wziąć tak jednoznacznych ocen, tu potrzeba wysiłku ze strony słuchacza. Wyrobienia, umiejętności uważnego słuchania i rozumienia – bez tego ani rusz. Popkultura jest prostsza, wystarczy lubić albo nie. „Podoba” lub „nie podoba mi się” to kryteria ostateczne. Tymczasem sztuka – którą warto i trzeba odróżniać od popkultury – jest oceniana w oparciu o inne punkty odniesienia. Słuchane dzieło trzeba umieścić w kontekście, zrozumieć zasady, w oparciu o które jest tworzone. Granice pomiędzy sztuką a popkulturą bywają zacierane, ze szkodą dla obydwu. A tymczasem one różnią się od siebie mniej-więcej tak, jak piłka nożna od tejże kultury popularnej. I zatarcie tych granic rodzi podobne absurdy, jak w wypadku piłkarskich celebrytów, fetowanych pomimo ewidentnych porażek – bo przecież to nie pierwsze mistrzostwa, z których odpadli, prawda?

Cóż pozostaje? Mogę tylko napisać o innym albumie, wartym posłuchania. Dobrym, który pomaga zbudować sensowny kontekst, w którym można umieścić inne płyty. Tak się składa, że akurat towarzyszą mi Eddie Prevost i Evan Parker, „Tools of Imagination”. Koncertowy album nagrany we wrześniu 2017 w warszawskim Pardon To Tu, wydany przed chwilą. Jeden, godzinny utwór. Żadnego montażu, żadnej studyjnej magii, żadnych chórów. Tylko muzyka – głęboka, piękna i dobra, której zdecydowanie warto posłuchać.