Marcin Olak #Poczytalny - Amelinium

Autor: 
Marcin Olak
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
Piotr Gruchała

Dzień dobry. Nazywam się Marcin Olak, jestem gitarzystą. Właśnie zaczynam pisać bloga.Sytuacja wydaje się być sprzyjająca: siedzę w jakimś, całkiem znośnym skądinąd, hotelu, a na dworze jest szaro, buro i ponuro. Taka pogoda zazwyczaj nastraja mnie refleksyjnie. To znaczy, że nie mam ochoty wychodzić na żaden spacer – zwiedzanie jest wykluczone – mogę ewentualnie posiedzieć i pomyśleć.

Teraz myślę o płycie, którą ostatnio recenzowałem dla pewnego jazzowego pisma, o najnowszym albumie Jakoba Bro. Płyta świetna, z przyjemnością jej słuchałem – ale miałem problem z napisaniem recenzji. Album niby jazzowy, grają jazzmani... ale jakoś mało tam jazzu w jazzie. Tematy diatoniczne i melodyjne, improwizacje otwarte i kolektywne, żadnych popisowych solówek, narracja raczej stonowana, tempa umiarkowane... W zasadzie to bardziej współczesna kameralistyka niz jazz. Ale jestem jakoś dziwnie przekonany, że z punktu widzenia – czy raczej słyszenia – miłośnika awangardy ten album byłby za mało odjechany, a za bardzo melodyjny. Przecież te tematy są w zasadzie piosenkowe, da się to zanucić. Barwy też jakieś takie zbyt dobrze dopasowane, żadnych zgrzytów czy choćby dysonansów... Tak źle i tak niedobrze. A płyta świetna, słucham i coraz bardziej mnie wciąga. Tylko jak to opisać?

 

Większość recenzentów stara się wrzucić oceniany album do jakiejś szuflady. Albo jazz, albo awangarda. Albo cokolwiek innego. W szufladzie są punkty odniesienia – ważne zjawiska, płyty, artyści, do których możemy porównać słuchany album. I ocenić. Trochę podobny do takiego na przykład Frisella – ale skoro podobny, to ciut gorszy, bo przecież wtórny... A tu nic z tego. Podobieństwo kończy się na typie gitar, na którym obaj panowie grają. Ale już sposób budowania narracji czy konstruowania melodii zupełnie różny. Czyli jednak niepodobny. Jakbym nie próbował, żadnej łatki sensownie przykleić się nie da. Amelinum. Nie pomalujesz.

Zresztą przyklejanie łatek to chyba nie nazbyt sensowny sposób opisywania muzyki. Oczywiście, ta płyta – jak i każda inna – istnieje w jakimś kontekście, i na pewno warto ten kontekst zauważyć. Ale jeszcze bardziej warto zauważyć to, że płyta pod jakimś względem wystaje poza kontekst, poza idiom. Tylko jak, poza takim idiomem i poza punktami odniesienia, recenzować?

Oczywiście mógłbym napisać o misiach. O tym, że mi się płyta podoba. Lub nie. Czytałem kilka takich recenzji, ale jakoś mnie one nie przekonują. Oczywiście, każdy ma prawo do własnej, subiektywnej oceny – ale od autora publikowanej recenzji oczekuję choćby próby zobiektywizowania wydawanego sądu. A tu nie, już nie takie na przykład „Love Supreme” staje się punktem odniesienia, ale sam autor stawia się na miejscu Coltrane’a... Ale zaraz, przecież ta płyta nie pasuje do żadnej szuflady, więc nie ma wyraźnych punków odniesienia, trzeba je czymś zastąpić, więc dlaczego nie subiektywna ocena autora? No cóż, może i tak, ale jakoś mnie to nie przekonuje. Z dwojga złego wolę zrezygnować z punktów odniesienia. Misie odpadają.

 

W końcu napisałem o tym, co udało mi się na płycie usłyszeć. Na co, moim zdaniem, warto zwrócić uwagę. O różnych odcieniach tej muzyki, o tym, że nie jest prosta i jednoznaczna. O tym, że wymaga otwartych uszu i ciekawości. I o tym, że moim zdaniem warto być ciekawym. Może nie była to typowa recenzja, może za mało było w niej oceniania – postanowiłem zamiast tego, tak, jak potrafię, oprowadzić słuchacza po tych dźwiękach. To przecież nie jest prosta ani oczywista muzyka, nie jest łatwo ją zrozumieć od pierwszego przesłuchania. Jeśli będę jeszcze kiedyś coś recenzował, będę próbował to właśnie robić – przybliżać muzykę słuchaczowi, zwracać uwagę na ciekawe momenty. Co prawda czytelnicy Jazzarium.pl raczej należą do grona wtajemniczonych, ale dla statystycznego Polaka jazz – czy szerzej: muzyka improwizowana – to zupełna zagadka, takie amelinum. Nie wiadomo jak to pomalować, jak sie za to zabrać... A przecież warto.