Wynton Marsalis - najsłynniejszy strażnik płomienia

Autor: 
Piotr Jagielski
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

W swojej najsłynniejszej książce, „Kryzys muzeów” francuski eseista, historyk sztuki i wieloletni dyrektor Musee Picasso w Paryżu, Jean Clair uznał, że sztuki jest zbyt wiele. Trzeba ograniczyć jej gwałtowny przyrost, grozi on bowiem rozrzedzeniem pojęcia 'piękna', które przecież powinno być używane wyłącznie w odniesieniu do 'prawdziwej' sztuki. W obronie prawdziwego piękna przed zastępem ignorantów i filistrów, Clair zaproponował przeprowadzanie testów kompetencyjnych dla każdego, kto pragnie przekroczyć bramę Luwru. Dla pewności. Ale poza ocenianiem, kto jest godny oglądania dzieł cywilizacji zachodu, Clair uzurpował sobie prawo decydowania o tym, co jest a co nie jest sztuką.

W świecie jazzu strażnikiem płomienia jest Wynton Marsalis. To on siedzi na tronie i despotycznym gestem decyduje, co jest prawdziwym jazzem a co nie. I podobnie jak w przypadku francuskiego historyka sztuki, jest z Marsalisem pewien problem.

Wynton Marsalis nie miał najmniejszych szans bycia kimś innym niż muzykiem. Urodził się jako drugi z sześciu synów pianisty Ellisa Marsalisa Jr. Jakby dziedzicznego obciążenia było mało ze strony ojca, Wynton jest też bratem Branforda (saksofon), Delfeayo (puzon) i Jasona (perkusja). Rodzinne tradycje państwa Marsalisów były żywe, nie ma co. Dzięki szerokiej rozpiętości muzycznych zainteresowań dom Marsalisów był pełny dźwięków najróżniejszego rodowodu. Już dziadek Wyntona, Ellis Senior, który co prawda nie został ostatecznie profesjonalnym muzykiem, upodobał sobie w szczególności bluesa rodem z Delty Mississippi. Poza tym, rodzina mieszkała w wiecznie żywym Nowym Orleanie. Wychowany w tak komfortowych intelektualnie warunkach dla młodego adepta jazzu, Wynton nie mógł po prostu nie zostać wielkim muzykiem. Nawet jakby się starał wszystko zawalić, chyba by się nie udało. Nie musiał nawet urodzić się z jakimś oszałamiającym talentem. Wystarczyła praca i podskórna presja nazwiska. Dla porządku faktograficznego: w wieku ośmiu lat, Wynton występował już w zespole kościelnym Fairview Baptist Church, grając w tradycji nowoorleańskiej. W wieku lat czternastu wystąpił w New Orleans Philharmonic. Nieźle?

Oszczędzając sobie detali młodzieńczej kariery Marsalisa, dochodzimy do roku 1979, gdy Wynton przeniósł się do mekki – Nowego Jorku, żeby uczyś się w innej osławionej świątyni – Julliard. Nauki nie było zbyt wiele, ponieważ już rok później, Wynton został wcielony do Jazz Messengersów Arta Blakeya. W ciągu następnego roku Marsalis miał okazję grać ze swoimi młodzieńczymi (młodzieńczymi?! Przecież gdy to się dzieje, trębacz ma zaledwie 19 lat!) idolami, takimi jak Dizzy Gillespie, Sarah Vaughan, Ron Carter, Herbie Hancock, Sonny Rollins czy Tony Williams.

I po drodze stało się coś złego. Coś opętało Wyntona, który zaczął wierzyć że jest ostatnim prawdziwym strażnikiem czystości jazzu. Jak zaczynać to z przytupem – pod ostrze poszedł sam Miles Davis, którego działalność post-akustyczną, Marsalis określił jako nic nie wartą. Pokusił się nawet o odmowę Milesowi 'jazzowości', mówiąc o nim jako o 'gwieździe rocka', zdrajcy czystej muzyki. Wynton stał się potwornie konserwatywny, wręcz fanatyczny w swoim dążeniu do czystości. Zatem – Miles po roku 1968 to po prostu popisówka i bufonada w odblaskowych ciuchach, awangarda to po prostu bełkot, Lester Bowie to „zaprzeczenie wszystkiego, o co chodzi w jazzie”. No a w środku tego wszystkiego stoi Wynton – ostatni sprawiedliwy. Jego słowa nie pozostały bez reakcji. W 1997 roku Keith Jarrett mówił: „Nie słyszałem nigdy, żeby Wynton zagrał coś co miałoby jakieś znaczenie.Wynton nie ma głosu i charakteru. Jego muzyka brzmi jak granie utalentowanego uczniaka”. I niezależnie od tego, jak traktuje się dokonania Wyntona, trzeba mieć w pamięci słowa genialnego pianisty. Jak również zdanie Davisa, który określił Marsalisa jako najzwyczajniej w świecie 'nieoryginalnego'. I coś w tym jest. Zdaniem wielu, Miles był znacznie lepszym liderem niż trębaczem, ale nie można odmówić mu wyobraźni, własnego języka i charakteru. Miles wyrobił sobie własne, unikatowe i absolutnie niepowtarzalne brzmienie; Marsalis po prostu je przejął, z tym że teraz twierdził, że jest świętszy niż sam papież.

Fanatyzm Marsalisa robił się coraz bardziej niebezpieczny. Coraz śmielej i w coraz ostrzejszych słowach odmawiał umiejętności i duszy coraz większej ilości muzyków. Pokusił się również o zdanie, że jazz to nie muzyka białych, i żaden biały nigdy nie grał 'prawdziwego' jazzu. W 1986 roku doszło do bardzo poważnej konfrontacji między Wyntonem a Milesem, podczas festiwalu w Vancouver. Davis był w trakcie koncertu, gdy na scenę po prostu wdarł się Marsalis i domagał się pojedynku trąbkowego z Milesem. Wszedł, poklepał po plecach zdumionego Davisa i z całą arogancją świata zaczął po prostu grać trzydziestosekundowe solo. Gdy skończył, musiał czuć się jakby stał na szczycie góry. Ale zaraz został z tego szczytu zepchnięty, bowiem Milesowi nawet nie bardzo chciało się podejmować wyzwania. Był chyba zbyt wściekły na butę gnojka-Marsalisa, którego wiara w siebie przerosła umiejętności. Miles podniósł trąbkę do ust i nawet nie patrząc w kierunku intruza, beznamiętnie odegrał, nuta w nutę, wszystko co Wynton wcisnął w swoje trzydzieści sekund. Potem zatrzymał zespół, odwrócił się do publiczności i powiedział: „Wynton nie jest w stanie zagrać tego, co my gramy”, a potem dwukrotnie przepędzał aroganckiego szczawia ze sceny słowami „Wypierdalaj!”.

Wydawałoby się, że taka lekcja pokory powinna zmienić nastawienie upokorzonego publicznie muzyka. Jednak Wynton swoje wie. Problem z Marsalisem polega na tym, że (według jego własnych słów) o ile Lester Bowie to „po prostu kolejny gość, który nie potrafi grać”, to Wynton jest „po prostu kolejnym gościem, który potrafi grać”. Nie da się umniejszać umiejętności i erudycji muzycznej, jak również znakomitych albumów, szczególnie pierwszych, utrzymanych w duchu tradycji Blue Note'u. Kłopot polega na tym, że czasem lepiej jest jednak grać gorzej a mieć więcej do powiedzenia. Wynton mówił zawsze bardzo dużo i bardzo głośno, nie zawsze mając coś konkretnego do przekazania. Marsalis mówi wykrzyknikami, a znacznie ciekawsze wydają mi się znaki zapytania. Mimo spektakularnych umiejętności technicznych, umiejętności swobodnego poruszania się w każdym chyba muzycznym języku (jest jedynym muzykiem, który otrzymał nagrodę Grammy zarówno w katerogii 'jazz' jak i 'klasyka'), choć dokonania płytowe Wytona i ilość otrzymanych przezeń nagród jest po prostu imponująca, znacznie mniej imponująca wydaje mi się jego umiejętność tworzenia. Ponieważ wydaje mi się, że w swoim purytańskim szale Marsalis po prostu staje na głowie, żeby kopiować akustycznego Milesa i nawet jeśli kiedyś szukał własnego głosu, dawno już przestał.

Na koniec raz jeszcze Miles Davis:

„Wyntonowi się wydaje, że granie muzyki polega na zmiataniu innych ze sceny”. Marsalis dobrowolnie ustawił się, choć nikt go o to nie prosił, na pozycji strażnika płomienia w świątyni jazzu, której musi bronić przed niekompetentnymi barbarzyńcami i ignorantami. Niepotrzebnie wdał się w idiotyczny wyścig z Milesem o palmę pierwszeństwa. Nawet po śmierci Milesa, Wynton zdaje się kontynuować swój wyścig z duchami. Trochę szkoda. Wciąż jednak Wynton pozostaje jednym z najwybitniejszych muzyków dzisiejszego jazzu.