Wielki jazzowy kosmita. Dziś 110 rocznica urodzin Sun Ra

Autor: 
Piotr Jagielski
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
mat.prasowe

Sun Ra miałby dziś 110 lat. Sun Ra twierdził, że jest przedstawicielem rasy aniołów. Twierdził również, że nie pochodzi z Ziemi, jak większość muzyków, ale z Saturna. Ja mu wierzę. Wystarczy jeden rzut oka na tego wielkiego dziwaka jazzu żeby zrozumieć, że faktycznie mamy do czynienia z kimś wyrwanym z innego wymiaru. Sun Ra nosił gigantyczne nakrycia głowy, niektóre niemal równe jego wzrostu, ekscentryczne, barwne szaty. Nosił się po królewsku, brakowało tylko berła i gronostajów. Ra nie przestawał mówić o "kosmicznej" filozofii i poezji, dla której krzewienia na ziemskim padole, zjawił się między ludźmi. Był prorokiem afrofuturyzmu. Wyrzekł się swojego ziemskiego imienia - Herman Poole Blount - i rozpoczął mistyczne zapadanie się w siebie, wędrówki z kijem po górach, chodzenie po wodzie i nauczanie pokoju i miłości. Ra to oczywiście egipski bóg słońca, i ten przedziwny pianista jest absolutnie bóstwem solarnym. Nie jest jednak tak, jakoby muzyk miał zatracić umiejętność odróżniania prawdy od fikcji. "Każde imię, którego używałem, poza 'Sun Ra' było tylko pseudonimem" - przyznał. Co do sprawy Hermana Poole'a Blounta wypowiedział się: "To fikcyjna postać. Nigdy nie istniała".

 

Choć twierdził, że pochodził z innej planety, urodził się jednak w Birmingham w stanie Alabama w 1914 roku. I, choć chciałoby się napisać, że jako noworodek najadł się grzybków halucynogennych, nie da się powiedzieć zbyt wiele. Sam bohater ukrywał fakty ze swojego dzieciństwa, nie chciał odpowiadać na pytania o korzenie (inne niż Saturn) a może po prostu zapomniał. Fakt, że jazzowa historia dysponuje dziś datą i miejscem jego narodzin i tak jest nie byle jakim wyczynem. Przez wiele lat, miejsce pozostawało absolutnie nieznane a data narodzin funkcjonowała jako: "między 1910 a 1920". W młodości wierzył, że jest spokrewniony z Elijah Poolem znanym lepiej jako Elijah Muhammad, lider radykalnej sekty religijno-politycznej, Nation Of Islam. W Birmingham – mieście przejazdowym, stacji dla wielkich muzyków na niekończących się trasach koncertowych - oglądał występy Fatsa Wallera, Duke'a Ellingtona i Fletchera Hendersona. Młody Herman wcześnie zaczął zdradzać oznaki talentu muzycznego - w wieku 12 lat grał już zupełnie nieźle na pianinie i przyzwoicie czytał nuty. W Birmingham widział wiele – widział najsławniejszych muzyków z ich eleganckimi wąsikami i wspaniałymi ubraniami jak i wielkich przegranych, którym zabrakło nie tyle talentu, co szczęścia. "Świat zniszczył wielu wspaniałych muzyków" - wspomniał kiedyś dawne czasy.

W młodości więc zajmował się muzyką - zaczęto obserwować u niego znaki rozwoju słuchu absolutnego - podglądaniem idoli jazzowych a także chorowaniem. Cierpiał na wnętrostwo - niewłaściwym umieszczeniu jąder w jamie brzusznej lub kanale pachwinowym. Poza bólem fizycznym, wstydliwa choroba doprowadzała Hermana do coraz silniejszego zapadania się w siebie i rozwijania się poczucia alienacji. Aż pewnego dnia w 1936 roku w Chicago (jak twierdził, co do dat i miejsca są poważne wątpliwości): "Moje ciało zmieniło się w coś innego. Mogłem widzieć przez nie na wylot. Wzniosłem się...nie byłem już w ludzkiej skórze...wylądowałem na planecie, którą zidentyfikowałem jako Saturn. Teleportowali mnie na scenę, do siebie. Chcieli ze mną rozmawiać. Każdy z nich miał malutką antenę w oku. Mówili do mnie. Powiedzieli mi, żebym rzucił szkołę, bo będą z nią wielkie problemy...świat pogrążał się w coraz większym chaosie...Miałem przemawiać muzyką a świat miał słuchać. Tak mi powiedzieli".

Autorem tego wyznania nie jest już Herman a Sun Ra we własnej, kosmicznej osobie. Sprawa wydaje się prosta – został porwany przez kosmitów. Również na tym polu był wizjonerem - UFO i porwania przez kosmitów pojawiły się w amerykańskim życiu dopiero pod koniec lat 50. Sun Ra tworzył swoją przeszłość i przyszłość jednym gestem. Zgodnie z zaleceniem poety Williama Blake'a - stwórz sobie własną mitologię bo ktoś inny stworzy ją za ciebie. Zaczął żyć zupełnie inaczej niż inni, zwyczajni ludzie - prawie nie sypiał, spędzając noce na lekturze Tomasza z Akwinu i Thomasa Edisona, przerobił swój dom na pracownię artystyczną i zachowywał się tak, jakby nawet nie zdawał sobie sprawy z sytuacji społecznej czarnoskórego w Ameryce lat 40. Wszystko było nawet w porządku, aż do dnia gdy dostał powołanie do wojska. Druga wojna światowa, proszę państwa, nie ma zmiłuj. Ra oczywiście odmówił, tłumacząc się pacyfizmem, przewlekłymi problemami ze zdrowiem a wreszcie nazywając komisję poborową "hitlerowcami". Dostał kategorię 'A', dostał kwity, dostał wezwanie i nie zjawił się w koszarach. Aresztowano go w Alabamie. Postawiono go przed sądem, gdzie cytował Biblię i wykłócał się o interpretacje punktów kodeksu prawnego. Skazując go na więzienie, sędzia powiedział trochę z uznaniem a trochę irytacją: "Nie widziałem nigdy czarnucha, jak ty" na co Ra spokojnie odparł: "Nie. I nigdy nie zobaczysz".

W więzieniu nie siedział długo - lekarze uznali go za "paranoika i dewianta seksualnego" choć jednocześnie podkreślali wybitną inteligencję i erudycję pacjenta. Wrócił do Alabamy. Jednak gdy zmarła jego ciotka, Ida, nie miał już żadnego powodu by dalej tam mieszkać; wyruszył w drogę do Chicago, śladem innych muzyków w dobie kryzysu wojennego.

 

W "wietrznym mieście" spotkał kolegów-muzyków: Colemana Hawkinsa i dawnego bohatera, Fletchera Hendersona. Przyglądał się również uważnie strojom które widywał na ulicach. Chicago było jednym z ośrodków kształtującego się ruchu "Black Muslim", których członkowie nosili długie, afrykańskie szaty i ozdobniki. W tym czasie uwierzył też, że filozofia grecka, leżąca u podstaw całej myśli Zachodu, faktycznie pochodzi ze starożytnego Egiptu. W 1952 roku prowadził swój zespół - Space Trio. Wreszcie mógł liczyć na regularne występy. W tym samym roku prawnie rozprawił się też z Hermanem Poole Blountem, którego raz na zawsze zamienił na 'Le Sony'r Ra'. Muzyk tłumaczył, że nie czuł się dobrze z nazwiskiem niewolnika. To również w tym okresie krystalizować zaczęła się cała estetyczna strona Sun Ra's Arkestra - długie egipskie stroje, wysokie kapelusze i bogate ozdoby. I ogólnie kosmos. Nie widząc perspektywy dalszego rozwoju w Chciago, muzycy wyruszyli na drugą stronę Stanów Zjednoczonych, do Nowego Jorku. Tam, jak się okazało, było jeszcze gorzej a brak pracy generował coraz większe poczucie zniechęcenia i frustrację. Z pomocą przyszła im historia i przemiany kulturowe. W niepamięć odchodziła epoka be-bopu i beat-generation. Allen Ginsberg nadal snuł się po Greenwich Village w swoich ray-banach i bezdomną brodą, ale coraz większą rolę odgrywali "dzieci-kwiaty" i doświadczenie psychodeliczne. To idealna scena dla Arkestry, która zaczęła przyciągać coraz większą publiczność. Zespół dowodzony przez "anioła z Saturna" odchodził od chicagowskiego brzmienia i coraz śmielej zanurzał się we freejazzowe improwizacje.

Niektórzy przychodzili z ciekawości i zainteresowania, inni by wyśmiać ekscentrycznego pianistę i jego zespół idiotycznie ubranych ludzi. Przyszedł też Dizzy Gillespie, który doradził: "Nic się nie przejmuj. Mnie obrzucali takim samym gównem". Gra zespołu nie przypominała czegokolwiek; na serio brzmiała jakby wydobywała się z jakiejś wyrwy w czasoprzestrzeni, jakby dochodziła z innego wymiaru. Gra pianisty przypominała wszystko i nic – w równiej mierze brzmiał jak Jamal, Monk, Cecil Taylor co Cage, Schoenberg. Brzmiał dokładnie jak każdy z nich i w niczym ich jednocześnie nie przypominał. Był swingowy, be-bopowy, liryczny, freejazzowy, do wyboru.

Jednak nawet najbardziej zatwardziali i otwarci na doświadczenia hippisi nie byli w stanie udźwignąć całego ciężaru artystyczno-komicznego występu Arkestry. Zespół składał się z 30 osób, pośród nich tancerze, połykacze ogni, brakowało tylko dzikich zwierząt. Ale za to był Sun Ra, który niby wszystkim dowodził, choć wydawało się, że nie dowodzi nawet samym sobą. A jednak, jak powiedział Thelonious Monk po usłyszeniu tego dziwactwa: "buja". Jednak „dzieci-kwiaty” preferowały inne rzeczy: Jefferson Airplane, Janis Joplin, doświadczenie psychodeliczne, „Próba kwasu w elektrycznej oranżadzie”, pewnie! Jeszcze jak! Ale Sun Ra Arkestra – bez przesady. Nowy Jork nie do końca kupował ekscentryczne tańce i połykaczy ognia. Sun Ra musiał znów się przeprowadzić. Tym razem na dobre.

 

Trafili do Philadelphii, gdzie kupili dom na Morton Street – ostateczną bazę dowodzenia Arkestry. Byli powszechnie szanowani i lubiani – mili, uśmiechnięci młodzi ludzie; bardzo przyjacielscy. I w dodatku czyści – tak jest, trudno w to uwierzyć, ale w Sun Ra Arkestra nie było miejsca na narkotyki. Tylko naturalny haj. Kiedy piorun uderzył w drzewo nieopodal ich domostwa, Ra wziął to za dobry omen, a James Jackson, multiinstrumentalista z zespołu, zrobił ze spalonego pnia wielki bęben. Nazwali go wspólnie Cosmic Infinity Drum – wiadomo. Nadal jednak trudno było wiązać koniec z końcem nie będąc traktowanym jak poważny, pełnoprawny muzyk, a jak ciekawostka, cyrkowiec. Jednak pod sam koniec lat 60., w samym sercu lata miłości, Ra wyjechał do Europy. I jak głęboko musiał odetchnąć! Na szczęście jest słodka Francja, która kocha Arkestrę, jej 30-osobowy skład, połykaczy ognia, kobietę z brodą i gadającą kozę! Przez większość czasu, aż do końca działalności, Sun Ra podróżował – po Europie, Egipcie i Stanach. W 1971 roku wykładał przez chwilę na uniwersytecie kalifornijskim w Berkeley. Przedmiot zajęć - „The Black Man In The Cosmos” - jakżeby inaczej. Kursował między Nowym Jorkiem a Philadephią.

Właściwie stali się „domową kapelą”; po koncertach mieszali się z publicznością, rozdawali świeże albumy, kolekcjonerskie nagrania koncertowe. Na ich występy przychodzili oglądać i słuchać w przejęciu John Lurie, Lou Reed, Debbie Harry, Nico czy Lounge Lizards. Sun Ra zaczynał trafiać do publiczności – musiał poczekać niemal 50 lat ale było warto. Pod koniec kariery Arkestra występowała nawet z Sonic Youth – ciekawe zderzenie pokoleń. Kontynuował występy nawet po wylewie, którego doświadczył w 1990 roku. Był aktywny, jak kosmos mu przykazał, aż do swojej śmierci w 1993. Na nagrobku widnieje jedynie napis: Sonny Blount (aka [sic] Le Son'y [sic] Ra)"

Sun Ra to jeden z najbardziej kontrowersyjnych muzyków w historii jazzu. Problem z tym ekscentrykiem polega na tym, że zbyt mocno jest klownem a za mało "poważnym" muzykiem. Jak każdego błazna, traktuje się go z wyższością i uśmiechem politowania. Trudno brać na serio człowieka w afrykańskich szatach, bełkocącego o kosmicznych harmoniach i wewnętrznym objawieniu, z wielkimi oczami w których natychmiast szuka się śladów używania marihuany albo LSD. Sun Ra - wielki innowator i człowiek-eksperyment, zlał się ze swoją postacią sceniczną tak dalece, że stał się swoją własną karykaturą. I był cudowny. I chć dziś już nie ma go wśród nas to idea kosmicznej Arkestry wciąż żyje i wciąż jest nie lada koncertowa atrakcją jazzowych scen. Z resztą mieliśmy okazję się o tym przekonać podczas ubiegłorocznej edycji Warsaw Summer Jazz Days. kiedy wylądowała pod w Warszawie pod Wodzą Marshalla Allena.