Właściwie to miałem zostać tylko na chwilę - Sonny'ego Clarka w dniu 84 urodzin wspomina Piotr Jagielski

Autor: 
Piotr Jagielski
Zdjęcie: 

Piorun trafił Sonny’ego Clarka w ciemnym zaułku nowojorskiej ulicy 13 stycznia 1963 roku. Pianista miał ledwie 32 lata, przez dwie noce poprzedzające nieszczęście nie zmrużył oczu, grając koncerty w restauracji hotelu Alvin położonej przy Broadwayu. 13 stycznia temperatura była zbyt wysoka, by wytrzymał ją Sonny Clark i jego słabowity organizm, wycieńczony latami alkoholowo-narkotykowego nadużycia. Nowojorskie lato, rozlewające skwar między betonowe budynki i groźnie wyglądające wieżowce, opanowało miasto; nie było się nawet gdzie przed nim schować. W Central Parku było tego dnia 38 stopni. W 1963 roku – roku jego przedwczesnej śmierci – Clark był wrakiem; saksofonista Dexter Gordon wspominał, że podczas ostatnich sesji nagraniowych, pianista „nie miał w sobie żadnej woli życia”. Sonny Clark po prostu się poddał i oddał całkowicie na łaskę losu. 14 stycznia, nad ranem, w nowojorskiej, ślepej uliczce policja znalazła ciało Clarka, który poprzedniego wieczoru przedawkował heroinę.

Conrad Yeatis „Sonny” Clark urodził się 21 lipca 1931 roku w niewielkiej mieścinie górniczej, Hermine w stanie Pennsylvania jako najmłodsze z ośmiu dzieci państwa Clark. W tym samym roku, na gruźlicę zmarł jego ojciec, Emory a rodziną musiała zaopiekować się matka. W wieku 12 lat rodzina przeniosła się do sąsiedniego Pittsburgha. Miasto przemysłowe oferowało więcej niż zabita dechami, smutna i jałowa Hermine o wskaźniku zaludnienia w wysokości 800 osób. W Pittsburgu  było kino, restauracje, kościoły i hotel, w którym stało nieużywane pianino. Sonny po cichu wypróbowywał instrument, aż nauczył się tak grać, że goście hotelowi przystawali i zawracali ze swojej drogi, by posłuchać zdolnego chłopca. O młodym talencie napisała nawet lokalna gazeta, Pittsburgh Courier. Gdy Sonny miał 20 lat, pojechał z bratem odwiedzić krewnych w Kalifornii i po prostu tam został. Miasto fabryczne nie mogło równać się z położonym nad brzegiem oceanu, San Francisco. Wkrótce Clark poznał utalentowanego saksofonistę, Wardella Graya oraz kontrabasistę Oscara Pettiforda i po prostu nie mogło być dla niego innego miasta na ten czas.



„Właściwie to miałem zostać tylko na chwilkę ale zacząłem grać z Wardellem i Oscarem i już zostałem” – opowiadał Clark o wczesnych latach w Kalifornii. Niemal z miejsca stał się sensacją sceny jazzowej i dostawał propozycje od coraz bardziej znamienitych muzyków. Znaczną część lat 50., pianista spędził na podróżach po Europie z zespołem klarnecisty Buddy’ego DeFranco. Spacerując po ulicach Paryża, Rzymu, Londynu i Madrytu, Clark marzył tylko o Nowym Jorku. W 1957 roku zatrudnił się w zespole wokalistki Diny Washington, byle tylko wrócić do „miasta, które nigdy nie śpi”. W krótkim czasie wyrósł na jednego z najpopularniejszych muzyków sesyjnych wytwórni Blue Note. Nagrywał w tamtym czasie z takimi muzykami jak Donald Byrd, Jackie McLean i Lee Morgan. Dla wytwórni Alfreda Liona zarejestrował również jedenaście albumów jako lider.

W. Eugene Smith, amerykański fotograf i dziennikarz muzyczny, 25 września 1961 roku, jakby przeczuwając coś złego w powietrzu, wiedziony dziennikarskim instynktem, włączył nagrywanie w swoim magnetofonie i po prostu pozwolił, by działo się, co miało się wydarzyć. Na taśmie słychać Sonny’ego Clarka, saksofonistę Lina Hallidaya, oraz jego dziewczynę, „Gin” McEwan. Wrócili właśnie z klubu White Whale w nowojorskiej East Village, gdzie występowali tamtego popołudnia. Cała trójka wita się ze Smithem, po czym Sonny i Halliday wychodzą zażyć heroiny. Mikrofony Smitha zarejestrowały Sonny’ego wyjącego w narkotycznym zwidzie i Lina popadającego w coraz większą paranoję i strach o kolegę. Zaczyna śpiewać, nie pozwalając Clarkowi na utratę przytomności. Woła „Gin”, która już raz uratowała życie pianiście, używając zwykłej pierwszej pomocy. Ale „Gin” nie ma nigdzie w pobliżu, nie słyszy krzyków Lina. Atmosfera gęstnieje, Halliday zaczyna się załamywać, Clark nie jest już obecny na nagraniu, nieprzytomny. Po jakimś czasie doszedł do siebie i, teraz już spokojni i weseli, panowie poszli na hamburgera i cocktail w pobliskim barze. Uspokojeni, że znowu nie stało się nic poważnego, głupstwa. Znów uszło im na sucho. Zwykle uchodziło na sucho, aż przebrała się miarka, ilość szczęścia wyczerpała się i Sonny Clark zmarł na zawał serca z wycieńczenia organizmu w wieku 32 lat.

Następnego dnia po tragicznym upadku Clarka, baronowa Pannonica de Koenigswater, opiekunka jazzmanów, wykonała międzymiastowy telefon do Pittsburga, informując siostrę Sonny’ego o śmierci jej brata. Zapewniła również, że osobiście zajmie się przetransportowaniem ciała Clarka do domu i opłaci wszelkie koszty eleganckiego pogrzebu.

Jednak to nie ciało Sonny’ego przyjechało na pogrzeb do Pittsburga. Ciało nie należało do niego już w nowojorskiej kostnicy. Nie wiadomo gdzie leży Sonny Clark. W 1963 roku mało kto czuł się w obowiązku do precyzyjnego ustalania tożsamości zmarłego w rynsztoku na zawał czarnego ćpuna, jakich w Nowym Jorku mieli na pęczki. „Uliczne śmierci” były zwyczajnie kłopotliwe, nieprzyjemne i nieefektowne. Przyjaciele i rodzina Sonny’ego Clarka zgromadzili się w pochmurny, styczniowy dzień 1963 roku i nikt z obecnych nie wiedział, czyje zwłoki leżą w drewnianej trumnie.

Ciało pianisty spoczywa być może w jednym z grobów nędzarzy na Hart Island w Nowym Jorku. Sonny osobiście kopał te doły podczas swojego pobytu w więzieniu na Riker’s Island, gdzie odsiadywał wyrok za posiadanie narkotyków.