Trevor Watts’ Amalgam – spontaniczne odreagowanie

Autor: 
Andrzej Nowak (http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/)
Zdjęcie: 

Powiedzieć o Trevorze Wattsie, że jest niezwykle ważną postacią europejskiego free improv/ free jazz, to jakby nic nie powiedzieć. Przez kilka długich lat 78-letni dziś Anglik współtworzył historię wyjątkowej formacji muzyki swobodnie improwizowanej Spontaneous Music Ensemble, będąc bez cienia wątpliwości drugim po bogu (po Johnie Stevensie, dodajmy dla porządku).

 
W ostatnich natomiast latach, incydentalnie dołączał do New Orchestry Barry’ego Guya, czego mieszkańcy kraju nad Wisłą mogli dwukrotnie doświadczyć podczas Krakowskiej Jesieni Jazzowej w latach 2010 i 2012. Przy okazji pokazał wówczas nielicznym niedowiarkom, jakie jest jego miejsce w szeregu gigantów muzyki improwizowanej.
 
W oderwaniu od wyżej wywołanych incydentów w życiu artystycznym Trevora, przez ponad dekadę, wiele lat temu, za siódmą górą, za siódmą rzeką, funkcjonował absolutnie interesujący ansambl pod dźwięczną nazwąAmalgam. Moc sprawcza, twórcza i egzystencjalna rzeczonej formacji zdecydowanie przypisana być winna bohaterowi tej opowieści.
 
A zaczyna się ona z ekstremalnie wysokiego C, potem trochę artystycznie pobłądzi, by zakończyć swój żywot wydawnictwem dość wyjątkowym, przynajmniej w ujęciu czysto personalnym. Ze statystycznego punktu widzenia zauważmy, iż historia ta ma dokładnie dziesięć przystanków i poniżej wszystkie one, opatrzone drobnym komentarzem, zostaną Czytelnikom Trybuny zaprezentowane.
 
Prayer For Peace (Transatlantic Records, 1969)
 
Mimo, iż przy okazji redakcji monografii Spontaneous Music Ensemble przewertowałem niejedno źródło wiedzy o okresie powstawania formacji, nie jestem w stanie dziś podać jakiegoś szczególnego powodu, dla którego Trevor Watts i John Stevens - w trzy lata po debiucie na krążku Challenge - postanowili spotkać się w jednym z londyńskich studiów nagraniowych i zarejestrować w trakcie dwuipółgodzinnego meetingu trzy genialne kompozycje tego pierwszego. Przejmująca, wręcz modlitewna Tales Of Sadness, piękna i miłośnie żarliwa Judy’s Smile (prawdziwa oda do małżonki Judy, na krążku zagrana aż trzykrotnie), wreszcie pompatyczna i równie piorunująca emocjonalnie pieśń tytułowa (w tej ostatniej na basie Jeffa Clyne’a zastępuje Barry Guy). Jedna z najlepszych i z pewnością najszczerszych free jazzowych płyt wszechczasów. Sekcja gra, jakby świat miał się za chwilę skończyć, a alt Wattsa tak prawdziwe i wstrząsająco być może nie zagra już nigdy potem. Wyjątkowa płyta, do poziomu której, Amalgam jako formacja nigdy potem już się nie zbliży.
 
 
Play Blackwell & Higgins (A Records, 1973)
 
Nie wiedzieć do końca dlaczego, pod szyldem Amalgam, Watts i Stevens nie wydawali nagrań przez kolejne cztery lata. W międzyczasie w ramach macierzystej SME nagrali pół tuzina genialnych płyt, a w latach 1972-73 jako duet eksperymentowali na głębokim morzu ultraintuitywnych improwizacji. Niewykluczone, że wtedy właśnie, emocjonalnie umęczeni i muzycznie zdewastowani formułą na wskroś wyzwolonej improwizacji, muzycy postanowili delikatnie odpocząć i zagrać coś nieskromnie banalnego, z jazzowego – rzecz jasna – punktu widzenia (o tej motywacji pisze zresztą Watts w liner notes). Zagrali kilka koncertów (znów w trio - na basie naprzemiennie Ron Herman i Jeff Clyne) w całkowicie bebopowym wydaniu (oczywiście bierzemy poprawki na improwizacje Wattsa absolutnie na poziomie free) i wydali to na płycie, której tytuł mówi wszystko. Pod kompozycjami popisał się tym razem Stevens (wszak inspiracja idzie wprost od tuzów jazzowej perkusji). Ostra, równoległa jazda dynamicznych bębnów i nietuzinkowego altu, a w tle mocny drive kontrabasu (polecam słuchawki, bo dźwięk tego ostatniego nie jest nadmiernie słyszalny). Ciekawa propozycja, choć estetycznie odległa o lata świetlne od Prayer
 
Innovation (Tangent Records, 1975)
 
Po kolejnych kilkunastu miesiącach (w międzyczasie SME popełnia swoje opus magnum rejestrującQuintessense), w studiu w Oxfordshire dochodzi do całkiem niespodziewanego spotkania … w sekstecie. Duet naszych bohaterów wspierają dwa basy (w tym jeden elektryczny), piano i konga. Nazwiska (choćby Kent Carter, czy Keith Tippett) sugerowałyby, iż to co usłyszymy w głośnikach będzie cokolwiek doskonałe, ale tu niestety spotyka nas przykra niespodzianka. Cztery kompozycje Stevensa, jedna Wattsa, ale na płycie wieje nudą i całkowitym brakiem pomysłu na muzykę. Co gorsza, użyte bez uzasadnienia konga narzucają jednolity rytm w każdym utworze i pozostali muzycy nie mają doprawdy dokąd uciekać. Z całego Innovation(tytuł brzmi jak przekleństwo) warte odnotowania jest jedynie to, że był to ostatni występ Stevensa na płycie grupy Amalgam.
 
 
 
Another Time (Vinyl Records, 1976); Samanna (Vinyl Records, 1977); Mad (Syntohn, 1977); Deep (Vinyl Records, 1978)
 
Tym razem za nami ponad dwa lata milczenia formacji. W tym okresie SME przekształca się w kwartet instrumentów smyczkowych (już bez Wattsa), a Stevens powołuje do życia inicjatywę Away, która w składzie elektrycznym zaczyna zabawę w charakterny fussion/jazz-rock (na pierwszej płycie odnajdujemy jeszcze Wattsa; o reedycji tych nagrań pisałem w ostatnim poście dotyczącym Johna). Gdy Amalgam wraca do studia nagraniowego latem 1976r. jest już zupełnie nową formacją, podobnie jak Away, eksplorującą paradygmat jazzu elektrycznego. Obok Wattsa stałym członkiem zespołu zostaje niezwykle kompetentny drummer Liam Genocky, a istotnymi instrumentami – gitara elektryczna (głównie Dave Cole) i gitara basowa (głównie Colin McKenzie). Przez kolejne półtora roku wydają aż cztery płyty. Każda z nich jest trochę inna, każda ma swoją specyfikę instrumentalną, wszakże wszystkie zawierają świetne, ekspresyjne kompozycje Wattsa i jego niebywale śpiewne improwizacje. Samanna to dwie gitary basowe, Mad zamiast gitary – elektryczne piano, zaś Deep – wyjątkowo – akustyczny kontrabas (Harry Miller!).
 



 
 
Wipe Out (Impetus Records, 1979); Over The Rainbow (Arc, 1979)
 
Wreszcie finałowa edycja Amalgam. Listopadowa (‘79) brytyjska trasa koncertowa i drobny incydent studyjny. No i zapowiadana na wstępie niespodzianka personalna. Oto bowiem na kilka dżdżystych, jesiennych tygodni gitarzystą Amalgam zostaje Keith Rowe! Od ponad dekady stały członek improwizującego kolektywu AMM, innowator i eksperymentator gitary, plądrofonik i swoiste enfante terrible muzyki niekomponowanej. I tu – w kolektywie Amalgam - gra na gitarze w jak najbardziej konwencjonalny sposób, innymi słowy trzyma ją normalnie w dłoniach i sprawnie palcuje po gryfie. Co więcej, zdarzają się momenty, gdy gra na niej w iście heavymetalowy sposób (choćby tytułowy numer Wipe Out). Trasa koncertowa została uwieczniona aż na czterech winylach i przynosi niebywałą porcję … hałasu. Z dwóch powodów – po pierwsze panowie naprawdę ostro grają, po drugie, niestety, jakość dźwięku jest prawdziwie garażowa (mój monofoniczny kaseciak w tamtej epoce też tak rejestrował muzykę). Watts punkrockowy? Czemu nie…. Pokaźną dawkę nagrań koncertowych uzupełnia studyjna rejestracja. Jaka jest jej zawartość mogę jedynie pofantazjować, albowiem Over The Raibow, jako jedyny z tego zestawu, niestety nie stoi na mojej półce.
 
 
Wszystkie tytuły Amalgam, z wyłączeniem Closer To You, doczekały się reedycji CD, dzięki operatywności Trevora Taylora i jego zasłużonego FMR Records (seria Legacy). Dodatkowo Prayer For Peace została także reedytowana, w limitowanym nakładzie na czarnym krążku, przez litewski NoBusiness Records. ‎
 
Mimo, że w połowie lat 70. ubiegłego stulecia Watts i Stevens rozpoczęli zabawę w konstruktywne fussion, nie zaprzestali bynajmniej grać akustycznego free jazzu. Co więcej, przez prawie dwa lata chętnie pogrywali w trio z Barry Guyem (pod trojgiem nazwisk, choć te Stevensa zawsze na pierwszym miejscu) i pozostawili po sobie aż trzy wydawnictwa płytowe – No Fear  (Spotlite, 1978), Application Interaction And... (Spotlite, 1979), wreszcie uzupełnienie tej pierwszej, czyli Mining The Seam – The Rest Of The Spotlite Sessions(Hi 4 Had,  2004). Z muzycznego punktu widzenia szczególnie polecam No Fear, jednocześnie przestrzegając przed drugą z w/w płyt, z uwagi na kiepską jakość dźwięku (chyba znów ten marny kaseciak…).