"Trane jest ojcem, Pharoah synem, a ja jestem duchem świętym" - w 87 urodziny Alberta Aylera wspomina Piotr Jagielski

Autor: 
Piotr Jagielski
Zdjęcie: 

„Wiesz kim jestem? Słyszałeś już o mnie?” – padło pytanie a oczy Cecila Taylora robiły się coraz większe i bardziej zdziwione. Kim był ten młody intruz, który tak domagał się rozpoznania w oczach pianisty? Taylor już zbierał się by wyrzucić z siebie serię obelg, gdy butnego młodego człowieka zaczął odciągać na bok jego brat, Donald. Przepraszał pana Taylora za chamskie zachowanie brata, do którego syczał: „człowieku, nie podchodzisz w ten sposób do kogoś takiego jak pan Taylor i nie zadajesz mu takich pytań! Nigdy!” Dumnym intruzem był młody saksofonista, Albert Ayler.

„Trane jest ojcem, Pharoah synem, a ja jestem duchem świętym” – powiedział w jednym z wywiadów.  Sprawy duchowe brał bardzo na serio. Pochodził z rodziny Holly Rollerów – oddanych wiernych, którzy w kościele wpadali w ekstatyczne stany, tańcząc i śpiewając w religijnym szale. Młody Albert im do tego przygrywał. Później przygrywał tańczącym nastolatkom w bluesowym zespole dowodzonym przez wirtuoza harmonijki, wielkiego Little Waltera. Po zakończeniu nauki w szkole, zaciągnął się do wojska; stacjonował we Francji i grał w orkiestrze wojskowej. Z armii wyniósł przede wszystkim jedną dobrą rzecz – zamiłowanie do rytmu marszowego. Swojemu zauroczeniu dawał wyraz w swoich późniejszych kompozycjach, w których rytm marszowy stanowi podstawę dla improwizacji i przełamywania tyranii akordów i harmonii.

Gra Aylera w niczym nie przypominała innych saksofonistów. Jego brzmienie było szerokie, rozłożyste, nawet przytłaczające. Słuchać Aylera to jak stać naprzeciwko wielkiej góry. Nie był melodyjny, nie był przesadnie intelektualny; Ayler był pierwotny i agresywny. Nie łechtał słuchacza wyrafinowanymi zagrywkami tylko od razu uderzał go w twarz. Był jednym z pierwszych muzyków, którzy zaczęli dryfować coraz śmielej w stronę awangardy.

Od razu po nagraniu „Ascension” w 1965 roku, John Coltrane zadzwonił rozentuzjazmowany do Alberta Aylera rozdygotanym głosem krzycząc do słuchawki: „Właśnie nagrałem płytę i zorientowałem się, że gram tak jak ty!” Ayler uśmiechnął się pod nosem i powiedział koledze: „Nie, ty grasz jak ty, po prostu czujesz to, co ja” To było to, czego saksofonista szukał; religijna więź, braterstwo dusz, „spiritual unity” – duchowa jedność. Ponoć miał skłonność do nazywania się „prorokiem”. Coltrane podziwiał siłę i bezkompromisowość, którą starał się krzewić również w swojej muzyce – obu szło o „czystość” muzyki. Pewnego razu podczas koncertu Coltrane’a w jednym z nowojorskich klubów, na scenę wszedł – nikogo nie pytając o pozwolenie – Ayler, ze swoim saksofonem pod pachą. Stanął obok uradowanego niezapowiedzianą wizytą Coltrane’a i wspólnie grali, kierując saksofony do sufitu. Ayler powiedział później, że „grali do duchów”. Element mistyczny był bardzo obecny w życiu i twórczości tego ekscentrycznego muzyka. W Coltranie znalazł powiernika i duchowego przyjaciela, który nie tylko podejmował intelektualno-filozoficzne wyzwania ale jeszcze płacił jego czynsz i wspomagał finansowo. W 1966 r. przekonywał nawet swoich szefów w wytwórni Impulse!, by złożyli Aylerowi propozycję współpracy. Gdy Coltrane poprosił przyjaciela, by zagrał na jego pogrzebie, Albert rozpłakał się i powiedział: „Jak mógłbym jednocześnie grać i płakać?”

W 1962 roku, Ayler przebywał w Sztokholmie, gdzie miał sposobność zetknąć się m. in. z Cecilem Taylorem. Spotkanie tych dwóch geniuszy nie przebiegło pomyślnie i skończyło się odciąganiem na siłę saksofonisty od rozwścieczonego Taylora. Po powrocie do Ameryki, Albert złożył swoją własną grupę, z Garym Peacockiem i Sunnym Murrayem. Grupa nagrała w 1964 roku jedno z największych dzieł muzyka, „Spiritual Unity”. Później do zespołu dołączył trębacz Don Cherry, którego następnie zmienił brat saksofonisty, Donald. Ten sam, który ratował Alberta przed potępiającą tyradą Cecila Taylora. Zespół prezentował nie tylko niekonwencjonalną muzykę, właściwie odsyłającą w diabły standardowe harmonie, podziały rytmiczne i melodie, ale również sceniczną prezencję. Ayler miewał do połowy zgoloną, gęstą brodę, a Murray używał do gry na perkusji drutów do szycia. Budzili duży niepokój i zdziwienie.

Błyskotliwa kariera Alberta Aylera zaczęła się sypać w gruzy w drugiej połowie lat 60. W 1969 roku pojawiła się płyta „New Grass”, która wprawiła słuchaczy Aylera w osłupienie. Awangardowi puryści nie mogli pogodzić się z utworami utrzymanymi w stylu rythm&bluesa i rocka. Teksty piosenek, napisane przez dziewczynę Aylera, Mary Parks, były idealistycznymi wierszami o pokoju i miłości czym jeszcze bardziej rozwścieczyły fanów. Ci podejrzewali, że saksofonista sprzedał się i tworzy banalne hippisowskie głodne kawałki, zamiast poświęcać się prawdziwej sztuce – awangardowemu wyuzdaniu. Nagrania zostały ostentacyjnie potępione.

W tym czasie na Aylera spadła również tragedia osobista – załamanie nerwowe brata. Donald nie potrafił poradzić sobie z presją i spełnianiem własnych wyobrażeń o prowadzeniu życia muzyka w wielkim mieście. Matka obwiniała Alberta. Uważała, że ten sprowadził swojego brata na złą drogę, drogę grzechu i plugawej muzyki.

25 listopada 1970 roku, ciało Alberta Aylera zostało wyłowione z rzeki East River w Nowym Jorku. 20 dni wcześniej Mary Parks zgłosiła na policji jego zaginięcie. Zeznała, że w noc zniknięcia Albert powiedział jej: „Muszę przelać moją krew żeby uratować moją matkę i mojego brata”. Obwiniał się za jego załamanie, wyrzucając sobie niedostateczną troskę o brata. Rozbił saksofon ciskając nim w ścianę i wybiegł z mieszkania. Miał wsiąść na prom płynący w kierunku Statuy Wolności i rzucić się do wody, gdy ten zaczął zbliżać się do Liberty Island. W tygodniach poprzedzających zniknięcie Ayler miał często mówić o samobójstwie. Jednak okoliczności jego śmierci nadal pozostają niejasne. Jedna z wersji twierdzi nawet, że ciało Aylera zostało wyłowione z dziurą od pocisku z tyłu głowy. Gary Peacock stwierdził nawet: „Ktoś go zastrzelił. Niektórzy twierdzili, że to przez prochy jednak Albert nie był ćpunem. Podejrzewam sprawy damsko-męskie.”

„Jeśli ludzie teraz nie lubią mojej muzyki, to polubią ją później” – przepowiedział.