Stanley Clarke - 70 urodziny śpiocha

Autor: 
Piotr Jagielski
Zdjęcie: 

Być może najważniejszy dzień w życiu Stanleya Clarke’a rozpoczął się od spóźnienia. Stanley zaspał do szkoły, był wówczas jeszcze w liceum, i spóźnił się na zajęcia w Roxborough High School w Filadelfii. Gdy wpadł wreszcie zdyszany na lekcje muzyki okazało się, że wszystkie najlepsze instrumenty zostały już zajęte – gitara, klawisze, perkusja, skrzypce. Na nic zdała się cała edukacja, którą zdążył pobrać, umiejętność gry na akordeonie, skrzypcach i wiolonczeli. Wszystko najlepsze było już zaklepane. Została tylko słabizna – gitara basowa. Nie mając szczególnego wyboru, Stanley położył ręce na basie, po raz pierwszy w życiu. Kilkadziesiąt lat później w podziękowaniu za to poświęcenie Stanley Clarke odebrał honorowe wyróżnienie – klucze do miasta. Między dniem wielkiego zawodu, gdy okazało się że Stanley będzie musiał zostać, ku własnej rozpaczy, basistą a dniem, w którym odbierał klucze do bram Filadelfii wydarzyło się bardzo wiele dobrego.

Natychmiast, właściwie od razu po zakończeniu nauki w szkole muzycznej w Filadelfii, Clarke spakował walizki i kupił bilet do Nowego Jorku. Był rok 1971 a Stanley miał 20 lat. Na wschodnim wybrzeżu radził sobie lepiej niż dobrze – jego gruntowne wykształcenie i umiejętność posługiwania się dowolnym muzycznym językiem uczyniły go niemal z dnia na dzień, jednym z najbardziej rozchwytywanych basistów w mieście. Pracował z Gilem Evansem, Pharoah Sandersem, Artem Blakeyem, Dexterem Gordonem i Stanem Getzem – pokaźny wachlarz stylistyczny, dający pojęcie o egzotycznym kobiercu elokwencji muzycznej, jaką dysponował młody muzyk. Ledwo po szkole, jeszcze niemal uczniak, nie odstawał od weteranów i doświadczonych wyjadaczy. Nawet jeśli na początku czegoś jeszcze nie rozumiał, bardzo szybko – jak przez osmozę – przyswajał wszystkie zwyczaje i ruchy podpatrzone u starszych kolegów. Jakby za mało było mu wyzwań intelektualnych, Clarke podjął jeszcze jedno – dość kontrowersyjne. Zaangażował się intensywnie w „religię filozoficzną”, scjentologię. „Religia filozoficzna” to określenie przywódcy ruchu/organizacji/sekty/klasztoru (jak kto woli) L. Rona Hubbarda, któremu Clarke poświęcił wiele bardzo ciepłych słów dołączonych do albumów.

Jednak Clarke spędził znaczą część swojej kariery na obrzeżach jazzu. Upodobał sobie funk i fusion a zaraz po przyjeździe do Nowego Jorku i pobraniu nauk u największych autorytetów, zaczął pracować z pianistą, Chickiem Coreą, który zaangażował go do tworzącego się właśnie projektu, The Return To Forever. Grupa nastawiona na fusion nagrała siedem albumów, gorąco przyjętych przez krytyków jak i publiczność i stała się jedną z najpopularniejszych formacji około-jazzowych. Return To Forever było specyficzną mieszanką jazzu, funku i rocka a gra Clarke’a stała się wzorem dla wielu późniejszych wirtuozów basu jak Jaco Pastorious, Marcus Miller czy Victor Wooten.

Niedługo już zupełnie porzuci jazz na rzecz komponowania muzyki filmowej i poświęcił się karierze na własną rękę, debiutując albumem „Children Of Forever” w 1973 roku. Na liście jego współpracowników Joe Hendersona i Horace’a Silvera zmienili George Duke, Jean-Luc Ponty i Al. Di Meola. Wydał ponad 20 albumów solowych, ponad 20 ścieżek filmowych przy okazji czuwając nad produkcją krążków innych wykonawców. Został również obsypany honorami, dobrymi słowami i nagrodami jak mało który inny basista. Podobnie jak niegdyś jego brali pod swoje skrzydła Art. Blakey i Gil Evans wyczuwając w młodym zapaleńcu ogromny talent, tak dziś Clarke stara się wspomagać młodych artystów – na jego płycie z 2007 roku „The Toys of Men” akompaniuje mu utalentowana młodzież, m. in. skrzypek Mads Tolling, pianista Ruslan Sirota i czarująca basistka i wokalistka, Esperanza Spalding.

Można go cenić albo nie cenić, nie ma obowiązku. Można wybierać między Dexterem Gordonem, Gilem Evansem a Alem DiMeolą i Georgem Duke’m. Kwestia – dzięki bogu – indywidualnych preferencji estetycznych. Można lubić Stanleya Clarke’a, podziwiać jego wirtuozerie, panowanie nad instrumentem i umiejętność muzyczną elokwencję. Można tę elokwencję nazwać również konformizmem. Clarke’owi nie można jednak odmówić cechy niezmiernie cennej i znacznie mniej powszechnej niż można by sądzić – pracowitości. Clarke po prostu – proszę wybaczyć – zapieprzał i nie popadał w samozadowolenie i nie traktował siebie jako skończonego projektu, gotowego, ukształtowanego muzyka. Tak przynajmniej lubię o nim myśleć.