Próba orkiestry - Lawrence D. "Butch" Morris na 77 urodziny

Autor: 
Piotr Jagielski
Zdjęcie: 

Na scenę pustej o tak wczesnej porze Sali Kongresowej w Warszawie wszedł śmiesznym, lekko nieporadnym krokiem, komicznie wyglądający starszy pan. Wyglądał jak Nelson Mandela. Ubrany był elegancko, w szarą marynarkę, kamizelkę i białą koszulę. Komizmu dodawała reszta jego ubioru – workowate spodnie sztruksowe i dziwaczne buty ze spiczastymi noskami. Do tego na głowie miał malutką czapeczkę. Wyglądał jak postać z kreskówki. Gdy wczłapał się już na scenę, chodził między rozstawiającymi się muzykami. Głowę spuścił w zamyślonym skupieniu, jedną rękę założył myślicielsko za siebie, a drugą odbijał od podłogi małą, pomarańczową piłeczkę. To był Lawrence „Butch” Morris.

Muzyczna kariera Morrisa zaczęła się dopiero z początkiem lat siedemdziesiątych, gdy muzyk wrócił z wojny w Wietnamie. Dosyć szybko zdobył reputację zdolnego kornecisty wśród muzyków z Zachodniego Wybrzeża. Nawiązał owocną współpracę z Davidem Murrayem, nazywanym przez krytyków „Joyce Carol Oats jazzu”, ze względu na ilość produkowanego materiału, jak również i jego jakość. Morris znalazł się pod dobrymi skrzydłami i szybko zaczął dominować w zespole Murraya nawet nad jego liderem. Jest on przykładem muzyka-myśliciela. Nigdy nie zadowala się tym, co już znalazł, wciąż mając do siebie pretensje, że nie znalazł więcej.

1 lutego 1985 roku w nowojorskim klubie The Kitchen Morris poszedł dalej niż dotąd. Postanowił po prostu wyrzec się instrumentu. Jak mnisi wyrzekają się cielesnych przyjemności, wykonując podwójny ruch afirmacji prowadzący do odsunięcia, tak „Butch” poświęcił swój kornet na rzecz oświecenia. Został dyrygentem.

„Ale ja nigdy nie odrzuciłem instrumentu! Moim instrumentem jest muzyka. Moim narzędziem był kornet, a teraz moim narzędziem jest dyrygowanie. Zajmuję się muzyką” - poprawił mnie „Butch”.  No tak, oczywiście – on po prostu przestał grać na kornecie, ale teraz może być każdym instrumentem w orkiestrze. Morris odrzucił muzyczne ciało. „Choć do świata muzyki wkroczyłem przez jazzową arenę, bardzo lubię inkorporować dla siebie wiele różnego rodzaju instrumentów, różnych rodzajów muzyki i muzyków, ponieważ zrozumiałem, że jest to jedyny sposób by otworzyć muzykę. Style zamykają pole możliwości; definicje są jak dla mnie zbyt ostre. A ja nie chciałem precyzyjnie definiować muzyki, ponieważ mój umysł nie działa w taki sposób” - Morris żywo gestykuluje i macha mi długimi rękami przed nosem. Ma rację, aż głupio robi mi się, że mogłem tego wcześniej nie rozumieć w ten sposób. „Butch” jest tak przekonujący, że teraz wydaje mi się, że inaczej tego po prostu rozumieć nie można.

Efektem tego dziwacznego pomysłu Morrisa jest płyta "Current Trends in Racism in Modern America" i narodziny ruchu „Conduction”. Pomysł „Butcha” to forma improwizacji, komponowania na żywo, intuicyjnie i wspólnie. Muzycy mają wolną wolę, do pewnej granicy w każdym razie. Granicą jest Morris. On stoi przed nimi i dyryguje, wyznaczając kolejność, nastrój, głośność, intensywność i literę prawa. Dyrygent wymienia z muzykami określone gesty, na które grający reagują natychmiast i rozwijają improwizację we wskazanym kierunku.

 

„Staram się nie powtarzać moich ruchów, kroków, mam nadzieję zacząć w sposób, którego nigdy wcześniej nie widzieli, ponieważ ja potrzebuję od nich czegoś, czego jeszcze nigdy nie dali. Więc muszę pokazać im coś, czego nigdy nie widzieli” - tłumaczył mi Morris w kuluarach Kongresowej, przygotowując się do próby swojej orkiestry przed wieczornym koncertem, odbijając nadal piłeczkę od podłogi. „Kiedy samochód jedzie prosto na ciebie, co robisz? Spieprzasz z drogi, tak? Ale kiedy samochód jedzie prosto na ciebie, a ty nie możesz uciec, co mówisz? „Shitttt!” Rozumiesz, co mam na myśli?” - muszę przyznać, że jeszcze nie do końca rozumiałem, ale i tak czułem się przekonany. Mówiąc ostatnie słowa, Morris złapał mnie za ramię, jakby chciał podkreślić jeszcze wagę tego, co mówi. Ale ja i tak nie miałem wątpliwości co do ich słuszności. Jak można nie wierzyć człowiekowi w śmiesznej czapce i piłeczce w dłoni, który wygląda jak Nelson Mandela w przebraniu Morgana Freemana? „Postawię ich w pozycji, w której nigdy się jeszcze nie znaleźli. Czasami gram bezpiecznie, czasami nie... czasem gram bezpiecznie, by spróbować zaaplikować im coś innego z psychologicznego punktu widzenia. A oni kochają te małe gierki, w które ze sobą gramy”.

„Kurwa! Michael! Nie wszystko naraz!” - „Butch” rugał basistę, Michaela Kiaera. Kiaer się pospieszył, zbyt szybko wspiął się na szczyt. Wszyscy wiedzą, że najprzyjemniejszy w zdobywaniu szczytów jest właśnie proces zdobywania. „Spokojnie, nie napierdalaj tak... nie oddawajmy wszystkiego za darmo”. Patrzeć na próbę orkiestry „Butcha” Morrisa to jak patrzeć na kreatora ustanawiającego nowy ład. Muzycy nie mają żadnych nut, żadnych ściąg. Wszyscy wpatrzeni są w dyrygenta, który tańczy, podskakuje i nakreśla coraz bardziej zagmatwane figury. Komponuje w czasie rzeczywistym, nie przygotowuje sobie wcześniej niczego. Być może równie wielki wpływ na to, co słyszę, siedząc w pustej Kongresowej, słuchając próby okriestry, ma smaczna bądź niesmaczna kawa, którą „Butch” mógł wypić rano w hotelu. Nie da się do końca określić, co dzieje się w umyśle dyrygenta. Zmienia zdanie dosyć często, jest bardzo rozchwiany emocjonalnie. Jest też wspomagany przez swoich wiernych – ufność muzyków w swojego szefa jest imponująca. Nikt nawet nie waży się sprzeciwić jego woli. A on buja się w miejscu, kuca, podnosi i opuszcza ręce i tylko wydaje się, że to może nie mieć sensu. Muzycy bujają się, kucają, podnoszą i opuszczają ręce razem z nim, odbierając i czytając jego sygnały nie jak przykazanie, ale jak sugestię. Otrzymują od dyrygenta wolność, o ile pozostawać będą pod jego skrzydłami. Przypomina „metaczytelnika”, o którym pisze Umberto Eco w „Dziele otwartym”, powołując figurę bytu, czuwającego nad wszelkimi odczytaniami, uprawomocniając je. To wolność nieco pozorna, ale i tak zupełnie spora.

Na próbie, „Butch” był w świetnym nastroju, sądząc po muzyce. Salę Kongresową wypełniły niezwykłe muzyczne mozaiki, przeplatające się brzmienia bluesowe z hipnotyzującą muzyką medytacyjną. Można było zamknąć oczy i dać się ponieść wyobraźni „Butcha” Morrisa. Aż do momentu, gdy ten nagłym ruchem ręki przerwał ten potok dźwięków okrzykiem: „Kurwa mać! Michael! Ile razy mówiłem! Wytrzymaj!”. Co się dzieje, gdy boskie sugestie zatracają klarowność w alegorycznym zagmatwaniu i nie mogą zostać poprawnie odczytane? Albo gdy „Butch” po prostu ma zły dzień? Co dzieje się, gdy poranna kawa była beznadziejna? „Wtedy to naprawiamy. Jeśli twój samochód zaczyna wydawać niepokojące dźwięki, naprawiasz go” - odpowiada Morris. No tak! Nic prostszego – kiedy samochód się psuje, naprawiasz go. Tylko tyle.

Oczywiście, koncert w niczym nie przypominał próby. To był zupełnie inny „Butch” Morris niż wczesnym popołudniem. Zespół wykonał kilkudziesięciominutową improwizację, która porywała wyobraźnię w najdziwniejsze, najbardziej egzotyczne rejony morrisowej świadomości. Potem wykonali krótką, piękną, bluesową kołysankę. Robiło się coraz piękniej, gdy nagle „Butch” machnął gwałtownie ręką, brutalnie ucinając muzykę, rzucił w kierunku publiczności: „Goodnight!” i zszedł ze sceny równie śmiesznym krokiem, jakim na nią wchodził wcześniej tego popołudnia.