Miles Lives! Dziś 97 urodziny Milesa Davisa!

Autor: 
Piotr Jagielski
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
mat. prasowe

Napisano o nim wiele książek. Jego historia i muzyka jest podziwiana, znana, doceniona jak żadna inna i nie ma czego już chyba do niej dodać. Miles Davis - wielki kreator, człowiek dumny i niezwykły, postać demoniczna i zarazem magnetyczna, a czasami odstręczająca. Każdy kto kocha jazz musiał zmierzyć się z jego twóczością i te wspomnienia dziś są najważniejsze. Dziś, 26 maja są jego 97 urodziny! Maciej Karłowski

Miles Davis to pierwszy jazzman jakiego usłyszałem. Prawdopodobnie nie jestem w tym doświadczeniu odosobniony; mi polecono Milesa na start przygody z jazzem, tak jak polecano go tylu innym. W myśl zasady, że jeśli zaczynać to od razu od najlepszych. Okoliczności tego poznania były wyjątkowo malownicze – pierwszych nut Davisa w moim życiu słuchałem na starej kasecie odtwarzanej na równie starym magnetofonie.

Dzięki bogu, wszystko działo się w Paryżu którego towarzystwo bardzo ułatwia docenienie muzyki, która do tego momentu wydawała mi się irytująco snobistyczna. A tu proszę – niespodzianka i to zupełnie miła. Żeby nie było wątpliwości – słuchałem „Kind of Blue”. Oczywiście. Już z pierwszymi akordami otwierającego „So What” wszelkie uprzedzenia jakie żywiłem do tej tajemniczej muzyki, której nie rozumiałem i nie potrafiłem wówczas słuchać. Pianista Bill Evans i kontrabasista Paul Chambers uchylili delikatnie drzwi, które chwilę później wyważyli Coltrane, Adderley i Davis. Miles nie dominuje – przypomina raczej trenera drużyny, który przygląda się grze swoich podopiecznych stojąc przy linii bocznej i poprawiając z daleka wszelkie niedociągnięcia. Nigdy wcześniej nie słyszałem takiej muzyki: tak delikatnej i jednocześnie odważnej. Niemal zaimprowizowanej a jednak sprawiającej wrażenie starannie przygotowanej. Nieśmiałość Evansa połączona z cudowną arogancją Davisa dała efekt, który sprawił, że Paryż – choć na serio nie potrzebuje niczyjej pomocy – stał się jeszcze bardziej pociągający. Wszystkie utwory (poza „Flamenco Sketches” do którego zespół podchodził dwa razy) zostały nagrane za pierwszym podejściem. Nie potrafiłem sobie – nadal nie potrafię – wyjaśnić, zracjonalizować. Jak można nagrać taką muzykę bez przygotowania, bez rozmów, bez ustalania i jeszcze bez powtórek?! Świat został zaczarowany. „Blue in Green”, „All Blues” nad Sekwaną – polecam każdemu takie rozpoczęcie przygody z jazzem.

Niedługo później usłyszałem opinię, która mnie oburzyła, choć nie potrafiłem się z nią  jeszcze wówczas kłócić. Mój znajomy powiedział, że Davis był nędznym trębaczem, który musiał zacząć grać „modalnie” tylko dlatego, że narkotyki zniszczyły mu organizm na tyle, że nie był już w stanie zagrać szybko. To teoria jedna z wielu. Jak każda wielka postać, przerastająca swoich współczesnych, również Davis miał swoich wrogów i malkontentów starających się umniejszyć jego zasługi. Jednak, mimo wszystko, nie należy tak łatwo bagatelizować opinii negatywnych. Faktycznie, bardzo możliwe, że Miles był większym liderem niż trębaczem. Miał wyjątkowe wyczucie jeśli idzie o dobieranie sobie znajomych do grania. Zawsze można szukać dziury w całym i powiedzieć, że nie sztuką jest granie wielkiej muzyki, otaczając się wielkimi muzykami. To oni odwalają całą robotę, a Miles może pławić się w sławie i splendorze. Warto jednak pamiętać o tym, że Davis sam wynajdywał sobie instrumentalistów – Coltrane, Evans, Shorter, Williams, Hancock, Jarrett, Corea, Holland, McLaughlin…długo by wymieniać. Geniusz Davisa w moim przekonaniu opierał się przede wszystkim – abstrahując od kwestii indywidualnych umiejętności bądź ich braku – na doskonałej, przejrzystej wizji tego, jak jego muzyka powinna brzmieć. Potrafił też bez pudła, niemal ze stuprocentową skutecznością, oszacować kto będzie najlepiej pasował do jego koncepcji. Trafiał bez pudła. Świadectwo instynktu doskonałego stratega.

Davis nie miał nawet w zwyczaju przygotowywania partii dla swoich wybrańców. Na sesję „Kind Of Blue” przyszedł zaledwie ze zdawkowymi notkami. Nikt z muzyków nie miał pojęcia, co miał grać. Przed nagrywaniem „Blue in Green” Davis dał pianiście Billowi Evansowi kartkę na której napisane było jedynie „A” i „D”. Miles prowokował Evansa: „Co byś z tego zrobił?” – zapytał. Pianista siedziałccałą noc w szale twórczym i następnego dnia przyniósł niemal gotowy utwór. Jeden z najpiękniejszych zresztą. Marcus Miller wspominał jak trafił na pierwszą próbę do – wówczas już – żywej legendy. Davis nie odezwał się do nikogo z muzyków ani słowem. Potem podał basiście kartkę z napisanymi akordami: „F”,”C”. Zdziwiony Miller zapytał: „To cały numer?” „Tak, kurwa, to cały numer” – odparł Miles swoich chropowatym głosem-niegłosem. Po pierwszych próbach, trębacz odwrócił się do Marcusa i zapytał: „Co ty kurwa grasz?! Nie graj tak gęsto!” Więc Miller grał prosto i bez ozdobników (trudno dziś w to uwierzyć). Ale lider nadal był niezadowolony – „Co ty, co cholery, pitolisz?! Zagraj coś konkretnego!” I tak w koło Macieju. Bądź tu mądry. Na koniec próby, Davis odwrócił się na pięcie i rzucił w kierunku swoich przerażonych muzyków: „Wszyscy jesteście gówniani” I wyszedł. Ale wychodząc zdążył jeszcze puścić porozumiewawcze oko do Millera. To był tylko test. To był Davis.