Marcin Olak Poczytalny: Różowy flaming

Autor: 
Marcin Olak
Zdjęcie: 

Czasem chodzę na koncerty. Lubię. Energia, która bywa obecna na scenie często nie przenosi się przez mikrofony, nagrania bywają chłodniejsze. Ale.. no cóż, są koncerty i koncerty.

 

Zacznę od tego fajnego. Nie spodziewałem się w zasadzie niczego, byłem ciekawy. Nie jestem przecież fanem P!nk, a do tego akustyka na Stadionie Narodowym jest po prostu skandaliczna. Pomimo to poszedłem. Bo to podobno fajne widowisko, bo artystka lata na trapezach, bo niesamowity show. Żeby to zobaczyć, przeżyć. I, jak już wspomniałem, nie oczekiwałem niczego szczególnego.

 

Tymczasem koncert wgniótł mnie w podłogę. Owszem, warstwa wizualna była niesamowita – ale ani przez chwilę nie miałem wątpliwości, że to jest koncert. Że w środku tego wszystkiego jest muzyka. Muzycy. Wszystko było na miejscu. Uczciwe, nie udawane, bezpretensjonalne. Muzyka była grana z całej siły, tancerze i akrobaci dali z siebie wszystko. Sama P!nk… po prostu była sobą. Swietnie się bawiła, przynajmniej tak to wyglądało. I opowiadała swoją historię. Uczciwie, mocno, szczerze. Z zaangażowaniem. I wszystko w tym show było podporządkowane jej opowieści – aranżacje, światła, taniec. Nawet te trapezy – choć to chyba nieadekwatna nazwa, może jakieś kombinacje uprzęży i lin? Nie mam pojęcia, ale to naprawdę było na miejscu. Każdy element był taki, jak trzeba – tak, nawet różowe flamingi. Bo w centrum była muzyka. Mocna, uczciwa. Prosta, taka do tańca. I prawdziwa jak jasna cholera. Kto by pomyślał?

 

A drugi koncert był po prostu zły. Bardzo zły. Muzycy upozowani, ostentacyjnie próbujący podkreślać swoją awangardowość i niezależność, utwory beż pomysłu i narracji – choć może tu akurat nie powinienem się czepiać. Tak czują, tak grają… Tylko miałem wrażenie, że więcej w tym było udawania niż prawdy. Solista udawał, że gra solo. Pretensjonalnie, właściwie same klisze. Takie mi się to wszystko wydało na siłę, nieprawdziwe. Jakby całą energię włożyli w tworzenie pozorów, w kłamstwo. Przyjąłem ten występ do wiadomości, ale nie ma we mnie zgody na coś takiego. Nie potrafiłem słuchać spokojnie do końca, wyszedłem. Niby to dżez, ale właśnie taki przez „dż”, taki jak z Polowirusa. Nie dałem rady. Wyszedłem. Strasznie rozczarowany, zawiedziony. Oszukany.

 

***

 

A potem, już kilka dni później, pomyślałem, że to chyba właśnie o to chodzi. O prawdę, o zaangażowanie, o uczciwość.  Że albo coś jest, tak naprawdę, albo nie ma nic. I wtedy żadne pozory nie pomogą. Nie ma nic zamiast, nie ma czego ani po co udawać. Nie da się niczym zastąpić tego najważniejszego. Po prostu się nie da. Tej pustki nic nie wypełni, żadna pewność siebie, żaden image, żadne gadżety – nic.

 

Uśmiecham się, trochę smutno, ale jednak. I stawiam malutkiego, różowego flaminga obok komputera…