Marcin Olak Poczytalny: Po co to komu?

Autor: 
Marcin Olak
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

Dawno temu, na wykładach z historii muzyki, słyszałem, że muzyka była zawsze mocno związana z obyczajami, obrzędami, zabawą. Że była zawsze obecna, że pełniła ważną funkcję społeczną, że była potrzebna. Że była po coś. I muszę przyznać, że jakoś mi się to kłóciło z codziennością. Cały czas trochę się kłóci.

 

Muzycy w wielu sytuacjach czują się trochę jak intruzi. W zasadzie każda grająca osoba była w sytuacjach, w których musiała się tłumaczyć z tego, co gra. Przekonywać, że ćwiczony od kilku lat materiał jest wart tego, żeby go uważnie posłuchać. Im bardziej autorski materiał, tym mocniej trzeba się tłumaczyć, czyż nie? Oczywiście zawsze można posłuchać bezbłędnego inżyniera Mamonia, skoro ludzie lubią piosenki, które już wcześniej słyszeli, to może by tak jeszcze raz zagrać przysłowiowego Mozarta? Przecież kompozytor uznany, nikt raczej nie zarzuci, że repertuar miałki i o niczym, przecież twórca ów arcydzieła tworzył! I gdyby tak skupić się na tych arcydziełach, to może i o koncerty byłoby łatwiej, i samopoczucie byłoby lepsze?

 

U mnie to nie zadziałało. Owszem, lubiłem grać muzykę dawną i klasykę, ale to zawsze było czymś zewnętrznym, czymś ciekawym, ale nie moim. I nawet powaga kompozytorów z całym ich splendorem i dorobkiem nie pomogła mi znaleźć odpowiedzi na to podstawowe skądinąd pytanie – po co to wszystko?

 

Wiem dlaczego. To w zasadzie oczywiste, naturalne, przecież każdy artysta ma potrzebę tworzenia, opowiedzenia własnej historii. Własnej, nie czyjejś. Swoją drogą to ciekawe, że na przykład w sztukach plastycznych nie są chyba jakoś szczególnie cenieni kopiści, powielający dzieła innych? A muzykom takie kopiowanie uchodzi na sucho, można tysięczny raz zrobić płytę z tematami choćby Komedy, przecież są takie fajne… Są fajne, naprawdę. I najchętniej słucham ich w oryginalnych wykonaniach. Ad rem – otóż wiem dlaczego, to po prostu naturalna potrzeba każdego twórcy. A jeszcze bywają marzenia o sławie, o wielkiej scenie… Ale po co?

 

To pytanie co jakiś czas do mnie wraca. Wczoraj wróciło na koncercie. Cały Stadion Narodowy, publiczność nie tylko polskojęzyczna, fani przyjechali z całej Europy. Niesamowite widowisko, dopracowane w najdrobniejszych szczegółach – poza jednym, nagłośnienie było po prostu bardzo złe, było słychać jakieś strzępy tego, co zagrali muzycy. A ludzie i tak bawili się świetnie. Prawdę mówiąc ja też, choć nie jestem fanem Coldplay. Poszedłem z ciekawości, żeby zobaczyć show, żeby doświadczyć czegoś tak innego. I naprawdę było fajnie, choć przecież nie muzykę tam chodziło, to oczywiste. Tak, jakby koncert, którego przecież nie dało się słuchać, był pretekstem do odprawienia jakiegoś rytuału, w którym wszyscy obecni czują się jakoś bardziej razem? Nie wiem. Wiem natomiast, dlaczego chętnie pójdę na następny duży koncert. Bo to fajne, spektakularne, nawet wzruszające…

 

I może właśnie czasem o to chodzi, żeby jakoś się w tym przejrzeć, poczuć, na chwilę wyjść z odgrywanej co dzień roli i po prostu zatańczyć, wywrzeszczeć refren? Żeby doświadczyć czegoś pierwotnego, podstawowego? Może właśnie po to?

 

Nie wiem, jeszcze nie wiem. Ale jak tylko się dowiem, to o tym napiszę.