Marcin Olak Poczytalny: Parawan

Autor: 
Marcin Olak
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

Nadmorski kurort się budzi. Jak co rano - śniadanie, jaka pogoda, żeby tylko nie padało bo zaraz na plażę, kostium, przygotuj leżak, kocyk, parawan, weź piłkę, trochę pada, może przejdzie bokiem? Tu na szczęście spokojnie, bez dyskotek, nawet straganów z tandetą nie za dużo, choć przecież są, muszą być. To chyba jakaś konieczność, coś nieuniknionego, może nawet zaszytego w ludzką naturę? Bo przecież teoretycznie można by bez tych plastikowych budek stylizowanych na cholera-wie-co, psychodeliczne domki krasnali? I żeby było po prostu czysto i tak normalnie - przecież można, kilka kroków dalej jest taka uliczka. Mają to samo - przekąski, parasole, jakieś pamiątki - ale jakoś bardziej elegancko, mniej krzykliwie. I też dużo ludzi, więc to nie jest chyba tak, że ta przejaskrawiona tandeta bardziej przyciąga klientów? Nie wiem, może to naprawdę z jakiegoś powodu jest niezbędne i nie da się inaczej. 

Mam jeszcze chwilę zanim wyjdę na spacer, pozwalam sobie na wolniejsze tempo. Dopijam kawę, zakładam słuchawki i idę nad morze. Pada, oczywiście, ale ja tak wolę. Mam tę przestrzeń przez chwilę tylko dla siebie. Uśpione stragany wyglądają jeszcze gorzej, przecinam promenadę i schodzę nad samą wodę. Idę pomału, chłonę przestrzeń, lokalny absolut. Słucham muzyki, ale niezbyt głośno, żeby nie zagłuszała mew. 

Joel Ross, „The Parable Of The Poet”. To jazz, bez wątpienia. Ale jakiś taki inny, spokojny, skupiony, uważny. Bez prężenia harmonicznych muskułów, bez wyścigów. Po prostu piękne melodie, takie bezkresne i pełne tęsknoty. Chodzę. Płyta się kończy, a ja zaczynam rozumieć. 

Może to wszystko przez morze? Bo kiedy stoję sam wobec fal - przemoczony, przecież pada a ja od godziny łażę po plaży, żebym się choć pod jakimś daszkiem schował, moknę jak idiota… Ale ja właśnie nie chcę tego plastikowego daszka. Bo kiedy stoję i patrzę na fale mam wrażenie, że dotykam czegoś większego. Przestrzeni bez granic. Tęsknoty za wszystkim, co utracone. Tego, co nieuniknione. Świadomości potęgi, wobec której jestem pomijalny, prawie mnie nie ma. Smutku, takiego, cholera, na wskroś. 

Odwracam się. Przestało padać. Na horyzoncie plastikowa promenada, ciut bliżej jegomość w slipach rozstawia parawan. Jest pierwszy. Ma złoty łańcuch na szyi, a jakże! Parawan odgrodzi go od absolutu, wyznaczy granice jego panowania. Plastikowe gadżety odbiorą trochę powagi nieuniknionemu - i już da się plażować, sytuacja opanowana. Obserwuję z oddali jak nadciąga rodzina budowniczego. Kolorowo, z kolejnymi torbami. Przejmują przestrzeń we władanie, mają absolut pod kontrolą, zaraz pewnie zbudują swój zamek. Z piasku… Ale trochę rozumiem, przecież przyjechali odpocząć, a nie doświadczać potęgi większej niż oni sami. Już dobrze, parawan stoi, niebezpieczeństwo zażegnane. 

Odwracam się, chcę przejść jeszcze kawałek. Bez pośpiechu, bo do czego niby mam się tak spieszyć?

Idę. Czekam na deszcz.