Keith Jarrett@77

Autor: 
Maciej Karłowski
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
mat. prasowe

Keith Jarrett to jeden z tych twórców, którego rozpoznaje niemal każdy przyznający się do zainteresowań jazzowych meloman i niemal każdy posiadacz bodaj najskromniejszej płytoteki obejmującej jazz. To zupełnie niezwykłe, ale spośród grona muzyków, którzy wyszli ze stajni Milesa Davisa, to właśnie jemu przypadła największa sława i to on uznawany jest za prawdziwą megagwiazdę. Tym bardziej to niezwykłe, że w tym elitarnym gronie są takie osobistości jak Herbie Hancock, Wayne Shorter, Chick Corea, że wymienię tylko tych najbardziej utytułowanych. To jednak Jarrett i wszelkie zdarzenia z nim związane stają się jakby w naturalny sposób tematem salonowych rozmów, zaś wizja uczestnictwa w koncercie – przedmiotem pożądania i zazdrości. 

Nie jest bowiem łatwo usłyszeć Jarretta na żywo, jeżeli nie mieszka się w Japonii czy europejskich stolicach krajów śródziemnomorskich. U nas, gdzie pada śnieg, a zimy bywają srogie, szansę przypomnienia sobie, jak to jest, kiedy za fortepianem zasiada ten wielki pianista i niemniejszy ekscentryk, mieliśmy dwukrotnie. Pierwszy raz w latach 80. podczas Jazz Jamboree, gdy jego słynne trio rozpoczynało swoją muzyczną drogę, a potem po prawie 20 latach znów w tym samym składzie, ale już owiane splendorem najwspanialszego i bodaj najdłużej działającego jazzowego zespołu świata.

Obydwa te koncerty pamiętam doskonale, zwłaszcza ten pierwszy, choć przecież wówczas dopiero zaczynała się moja przygoda z jazzem. Pamiętam je, rzecz jasna, raczej nie jako muzyczną ucztę czy festiwal wyrafinowanych smaków, ale bardziej jako niespotkane wcześniej misterium ułożone z trochę obcych dźwięków i zupełnie magicznej ciszy dźwięczącej w uszach tuż przed pierwszymi akordami kolejnych standardów. Dziś już raczej nie będziemy mogli zażyć muzyki Jarreta na własne uszy, ani tej solo ani w trio, ale zapewne w archiwach jest jeszcze wiele jego muzyki, która ujrzy światło dzienne. Jakolwiek dzisiaj, w dniu jego 77 urodzin warto przypomnieć koleje losu najsłynniejszego jazzowego pianisty świata.

Nad Jarrettem bardzo dawno temu zawisł duch nie tylko wielkiej improwizacji, ale też imponującej ekscentryczności. Tak jest do dzisiaj, kiedy dochodzą plotki o tym, jaka musi być temperatura na scenie i poza nią, aby mistrz zagrał, jaki samochód musi go przewieźć na lotnisko i w jakim czasie samolot ma wznieść się w powietrze, aby sława, nie uroniwszy nic z własnego blasku, mogła po koncercie odpocząć w swoim paryskim zaciszu. Można jednak, po trosze na usprawiedliwienie Jarretta, domyślać się, że pewnie taki był o wiele wcześniej, niż go do tego upoważniła pozycja w świecie jazzu. Scenariusz to prawdopodobny. Ponadprzeciętnie zdolne dziecko, kto wie, może nawet geniusz, sądząc po wysokim, choć o nieznanej mi wartości, IQ. Do tego identycznie ambitni rodzice, którym faworyzowanie najstarszego i najbardziej obiecującego syna przyszło tak samo łatwo, jak ignorowanie młodszego. Specjalnie zaprogramowany tok nauczania, indywidualne lekcje no i recitale w wieku 6 lat. Wyglądało to jak hodowanie championa. Z perspektywy czasu widać –  zakończone powodzeniem. Nie zaskakuje więc zanadto fakt, że zatopiony w muzyce klasycznej Jarrett w młodości nie zaprzątał sobie głowy jazzem, ale jak już zaczął, to na dobre i dzisiaj w miarę upływu lat można nawet zaryzykować stwierdzenie, że poświęcił mu się w całości, porzucając swoje – intrygujące skądinąd – zmagania z muzyką poważną, przynajmniej w takiej formule w jakiej możemy przywołać z płyt („The Celestial Hawk” – z wybitnym japońskim dyrygentem Seji Ozawą, solowe z preludiami i fugami Szostakowicza) czy koncertów, które nigdy nakładem żadnej z firm płytowych się nie ukazały (Christopher Hogwood i Vladimir Ashkenazy).

O ile znakomita większość jazzmanów poważa i podziwia muzykę klasyczną, ale sięga po nią niejako po godzinach, u Jarretta zainteresowanie nią przybrało postać wielkiej pasji, a z czasem także i wielkiej miłości. Sam zresztą niejednokrotnie to przyznawał, nawet wówczas, gdy – zniechęcony zbyt małą kreatywnością klasycznych muzyków – zaprzestał publicznych występów z repertuarem klasycznym. Co więc tak naprawdę sprawiło, że Jarrett zaczął traktować studia nad partyturami wielkich kompozytorów bardziej jako osobiste penetracje niż ambonę artystycznego wyrazu? Pewnie nie tylko ja chciałbym go o to zapytać. Niemniej Jarrett, cokolwiek by nie sądzić o jego klasycznych płytach i koncertach, cały należy do jazzu. Taką drogę wybrał, studiując przez rok w słynnej Berkley School of Music, tak postanowił, przyjmując zaproszenie od zespołów Stana Kentona, potem Jazz Messengers Arta Blakeya, a jeszcze potem od Charlesa Lloyda i w końcu największego – albo może lepiej powiedzieć najsłynniejszego z nich – Milesa Davisa.

 

Potocznie twierdzi się, że to właśnie Davis stworzył Jarretta – wspaniałego jazzowego improwizatora. Czy jednak w istocie tak właśnie było? Z pewnością dołączając do elektrycznych jazzrockowych ansambli Czarnego Księcia, Jarrett wszedł w najbardziej elitarne kręgi jazzowej popularności, stając się prawie z dnia na dzień osobą rozpoznawalną, docenianą i respektowaną. Ale też takimi stawali się wszyscy namaszczeni przez Davisa, czy mieli w przyszłości zabrzmieć własnym oryginalnym głosem, czy zasilić szeregi średnio rozpoznawalnych, acz utalentowanych twórców. Niech jednak i tak będzie. Tyle że dalsza sceniczna kariera genialnego pianisty wydaje się przeczyć temu, aby pomiędzy tamtym Milesem a mającym już wkrótce nastąpić Jarrettem mogły zacisnąć się mocne estetyczne więzi i dało przeprowadzić czytelną linię rodowodową. Odchodząc od Davisa, u którego piastował niestety nie tak eksponowane miejsce jak wcześniej Red Garland, Bill Evans, a potem Herbie Hancock, Jarrett odżegnał się niemal całkowicie od estetyki jazzu elektrycznego jako sposobu formułowania myśli muzycznych. Owszem, grywał okazjonalnie na elektrycznych klawiaturach, ale te pomysły wraz z rozwiązaniem jego amerykańskiego kwartetu właściwie odeszły w całkowite zapomnienie. Wystarczy sięgnąć do zebranych na dwóch obszernych wydawnictwach Impulse! nagrań tamtej formacji, aby stało się jasne, że bliżej Jarrettowi do estetyki Ornette’a Colemana niż rozmytego w narkotycznych elektryfikacjach Davisa. Gdyby nie było tak, to po co zapraszałby do swego zespołu dwóch sztandarowych wyznawców colemanowskiej estetyki: saksofonistę tenorowego Deweya Redmana oraz kontrabasistę Charliego Hadena? Przecież nie z powodu naturalnego ekscentryzmu.

Wielu krytyków i słuchaczy właśnie w tej amerykańskiej formacji pianisty upatrywało kontynuatora zbudowanych przez Ornette’a idei. Wielu też dzisiaj za tamtym zespołem tęskni, uważając go za szczytowe osiągnięcie w karierze Jarretta, zapominając trochę o kwartecie europejskim z Janem Garbarkiem, Pallem Danielsonem i Jonem Christiansenem, który jako zespół wydawał się mocniej zintegrowany, a stylistycznie o wiele bardziej jednorodny, poukładany i przekonujący.

 

Jakkolwiek było, Jarrett, którego podziwiamy dzisiaj, miał się dopiero pojawić. Kto wie, czy nie stało się to wraz pierwszym solowym nagraniem, jeszcze wtedy nie koncertowym, lecz studyjnym, zrealizowanym dla nie tak wiele jeszcze znaczącej w świecie jazzu wytwórni ECM. Może właśnie „Facing You”, płyta praktycznie zupełnie nieprzygotowana, powstała z paru zaledwie szkiców i niemal pod wpływem chwili rozegrana, stała się właściwym preludium niekończącej się samochwalnej pieśni, której echa brzmią do dziś. Czy można było przypuszczać, że zapoczątkuje ona cały cykl solowych nagrań, potem już głównie koncertowych, które, trzeba przyznać, wyniosły Jarreta wprost na muzyczny olimp? Wydawane, a jakże, przez ECM koncerty z Bremy, Paryża, Monachium, Lozanny, Rzymu i nieco mniej znane, ale niezwykłe, z Japonii, zebrane w obszerny box „Sun Bear Concerts” stały się nie tylko ważnymi pozycjami płytowych kolekcji, ale również nagraniami, do których słuchacze wracają po wielokroć. No i zapomniałbym o tym najważniejszym, pewnie nie tylko dla samego Jarretta i dla Manfreda Eichera (od tej chwili nikt już o ECM nie mówił jako o małej, niezależnej oficynie wydawniczej), ale dla całej jazzowej publiczności – o Koncercie Kolońskim. Ten całkowicie zaimprowizowany występ stał się czymś więcej niż tylko znakomitym nagraniem. Na całym świecie są ludzie traktujący go jak biblię jazzu, co jest tym bardziej zaskakujące, że w tej czysto jazzowej estetyce, wyrosłej z bluesa, na bluesie się opierającej, swingującej, rytmicznie rozwibrowanej nie mieści się on prawie w żadnym takcie. Prawdę powiedziawszy, niełatwo rozstrzygnąć, z czym mamy tu do czynienia. Że z improwizacją, to oczywiste, ale czy przypadkiem czasami nie jest tak, że Jarrett, choć wznosi się na wyżyny ekspresji, jak z rękawa wysypuje cudowne tematy, zamiast wydobyć z nich wspaniały, szlachetny kamień, rozkrusza je i układa w kolię będącą w całym swym olśniewającym blasku zaledwie cieniem prawdziwego klejnotu? Czy w swej postawie nie przypomina bardziej motyla siadającego na coraz to innym kwiecie niż budzącego podziw kreatora, budowniczego prawdziwie doniosłych dzieł?

Być może tak było kiedyś. Teraz sprawa Jarretta samotnie zasiadającego przy wielkim koncertowym Steinwayu, oświetlonego pojedynczym snopem światła, to już inna historia. Wystarczy sięgnąć po wydane cztery, a nagrane sześć lat temu na płycie DVD występy tokijskie czy rejestracje z koncertów paryskich i londyńskich, aby przekonać się, że ten dzisiejszy Jarrett – solista, to już nie paw dumnie wypinający do przodu pierś i nonszalancko prezentujący ogon, ale skupiony, uważny mistrz szybujący daleko w muzyczne przestrzenie, ponad muzyką współczesną, jazzem i czymkolwiek, co tylko przyjdzie nam do głowy. Pojawiła się także twarz słynnego ekscentryka i mam tu na myśli nie tylko przeprosiny za swoje aroganckie zachowanie, jakie wystosował nie dawno do publiczności przed występem w Carnegie Hall, ale przede wszystkich płytę „Rio” – album żywiołowy, słoneczny, pełny energii, ale takiej nie artystowskiej, ale zwyczajnie ludzkiej i w tej mierze prawdziwie imponującej.

Wszyscy, których przed laty dręczyły wątpliwości co do drogi twórczej Jarretta, rychło mogli zweryfikować poglądy. Na scenie jazzowej bowiem, w 1983 r. pojawiła się nowa formacja: Keith Jarrett Trio z Jackiem DeJohnettem – perkusja i Garrym Peacockiem – kontrabas. Zakłóciło to obraz, jaki powstał u odbiorców dotychczasowej twórczości Jarretta – jego nagrań solowych, porzuconych koncepcji z amerykańskich kwartetów i niepodniesionych idei w kwartetach europejskich. Choć powstanie Keith Jarrett Trio wydawało się naturalnym krokiem, szczególnie dla kogoś, kto już dawno poczuł się silną osobowością muzyczną i nieraz starł się ze słuchaczami w nierównej, zwycięskiej batalii, to – wydaje mi się – należy na to spojrzeć również jako na działanie niemal prowokacyjne, a może i odrobinę aroganckie. Pamiętajmy, że wtedy jazzowy świat nie pogodził się jeszcze do końca ze stratą Billa Evansa – legendarnego wirtuoza i stylisty fortepianu, którego Joahim Berendt zwykł porównywać do Vladimira Horovitza, a który zapadł głęboko i trwale w pamięć melomanów tak za niezrównane, działające na początku lat 60. trio ze Scottem LaFarro i Paulem Motianem, jak i za ostatni – nie mniej wspaniały, choć przecież inny w estetyce – trzyosobowy zespół, z młodziutkim wówczas kontrabasistą Markiem Johnsonem i grającym na perkusji Joe Labarberą. Ledwie trzy lata dzieliły śmierć Evansa i wydanie pierwszego woluminu standardów Jarretta. Jednak zarówno ta, jak i następne płyty wywoływały aplauz krytyki i publiczności, ale nie dziwmy się temu, ponieważ w dziedzinie estetki tria fortepianowego formacja Jarretta stanowiła nowy głos i nową jakość. Jakość zbudowaną na starych, mocnych i trwałych fundamentach, ale też otwierającą drzwi dla nowych wrażeń, nowych odkryć i nowych perspektyw. Nawet ci, którym pomysł rozgrywania starych tematów nie do końca się podobał, zazwyczaj ulegali sposobowi, w jaki trio Keitha Jarretta potrafiło je sprzedać.

Nie można już było bezkarnie rozprawiać o egzaltacji i natchnionej, lecz niepogłębionej, artystycznej postawie pianisty. Nie można było bez narażenia się na ostrą ripostę podtrzymywać opinii o jego narcystycznej naturze. Kontrargumentem mogła być dowolna ścieżka z długiej listy triowych płyt i wówczas okazywało się, jak niestandardowe mogą stać się standardy.

Dlatego też pewnie nikt nie spodziewał się, że przyjdzie taki czas, kiedy Jarrett – jeden z  najsłynniejszych jazzmanów świata i prawdziwy mistrz ożywiania zgranych tematów – odrzuci ciepły, królewski fotel i zaryzykuje stylistyczną metamorfozę. Na najnowszych płytach artysty już nie znajdziemy „Someday My Prince Will Come”. Nie znajdziemy dźwięków, które zaprowadzą nas na przyjazną, niekończącą się łąkę standardowej obfitości. Dzisiaj mamy nowego Jarretta, rozpiętego w nieubłaganej precyzji pomiędzy Monkiem a Webernem, odrzucającego utarte formuły i prowadzącego muzykę na fale wyswobodzonej improwizacji, podejmującego wielkie ryzyko stylistyczne, ale w pełni świadomego jak wielkimi środkami wyrazu dysponuje i on, i jego zespół. Jak sam jednak twierdzi, ryzyko wpisane jest w ideę jazzu od początku jego istnienia. Trudno dociec powodów wykonania takiej stylistycznej wolty. Pozostaje tylko pochylić czoło przed artystą, który mógł do końca życia odcinać kupony od dotychczasowych dokonań, ale objawił się jako wciąż niezwykle kreatywny twórca. Nawet jeśli była to tylko chwilowa fanaberia – bo przecież wkrótce powrócił do sprawdzonej przez lata formuły.

Zrobił to jednak w sposób nieoczywisty. Pojawiły się reminiscencje parkerowskie, spojrzenia stronę be-bopu z jednej strony, z drugiej w kierunku dawniejszej historii wspominanej „Honeysuckle Rose” W.C. Handy’ego. Jednakże to wciąż standardy – bajecznie zagrane, wspaniale, niestandardowo brzmiące i olśniewająco wykonane, ale jednak standardy.

Pamiętając o tym wszystkim całkiem już bez nadziei, że kiedykolwiek nas jeszcze odwiedzi.