Geri Allen, Charlie Haden, Paul Motian – Live at the Village Vanguard: Unissued Tracks - odnaleziony kadr z Village Vanguard.

Autor: 
Maciej Karłowski
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

W nowojorskim Village Vanguard zdarzył się pewnie cały amerykański jazz. Zagrali tam wszyscy święci, do tej pory zresztą można byłoby pewnie napisać niezłą historię gatunku posiłkując się tylko muzyką, jaką powstała na klubowych deskach na przestrzeni siedmiu dekad istnienia.

Nie był to zresztą na początku klub jazzowy. Max Gordon otwierając jego podwoje lutym 1935 roku, jeszcze pod Nazwą The Golden Triangle, celował raczej w publiczność folkową i scenę poetów. Do pełnej zmiany profilu potrzebował 22 lat, ale w tym okresie jazz bywał tam stale obecny, bo przecież jazz z Nowym Jorkiem i z Greenwich Village łączył się nierozerwalnie, a dla wielu był zapewne bergsonowską, jazzową elan vitale.

Ponad trzydzieści lat temu do przepastnie wielkiego grona grających w Village Vanguard dołączyło trio Gerri Allen, Charlie Haden, Paul Motian. Było to tuż przed Świętami Bożego Narodzenia, 21 i 22 grudnia 1991 roku, kiedy trio umościło się w klubie z zamiarem nagrania koncertów i wydania ich później na płycie. Tak też się i stało, ale na pojawienie się muzyki na kompakcie producent Kazunori Sugiyama kazał światu czekać niemal dekadę.

 

Band działał od 1987 roku, kiedy to pierwszy raz wszedł do studia by nagrać swoje pierwsze muzyczne próby. Wiadomo było, że to trio gwiazdorskie. No może nie w formule all-stars, bo choć i Charlie Haden i Paul Motian wielkimi gwiazdami już od bardzo dawna byli, to Geri Allen wówczas cieszyła się sporym uznaniem, ale charakterystycznym raczej dla bardzo obiecujących młodych talentów, a nie muzyków o powszechnie ugruntowanej pozycji. Miała za sobą owszem współpracę z kolektywami M-Base Steve’a Colemana, nagrani w roli sidewoman z Oliverem Lakiem czy Jamesem Newtonem i kilka albumów w roli liderki wydanych przez nieistniejącą już wytwórnię Minor Music, ale jazzową legendą i gwiazdą dopiero miała się stać. Można nawet trochę zaryzykować stwierdzenie, że właśnie m.in. trio ze starszymi kolegami było jednym ze zdarzeń otwierających wrota do wielkiej jazzowej kariery. Było też jak sądzę, swego rodzaju dowodem, na to, że Allen to nie tylko młoda reformatorka, ale także znakomicie przygotowana do jazzowych zajęć na najwyższym poziomie pianistka, mająca w małym palcu wiedzę o historii gatunku oraz mistrzowsko zgłębiony temat praktyk wykonawczych obwiązujących w tej już wówczas doskonale opisanej i skodyfikowanej dziedzinie. Wspólny band z takimi mistrzami jak Haden i Motian niewątpliwie potwierdzał podejrzenia, że oto na scenie objawiła się artystka, do której ta scena wkrótce może należeć.

W Villige Vanguard trio zaprezentowało się już jako working band z historią, zarówno koncertową jak i płytową. I z uwagi na fakt, że nie miało następującej potem długiej historii można od biedy uznać, że jego dwa nowojorskie koncerty funkcjonują teraz jako zwieńczenie pięknej kilkuletniej kariery zespołu. Jest na świecie ogromna liczba jazzfanów, którzy nie mogą odżałować tego, że tak mało muzyki grupa po sobie pozostawiła i pewnie z myślą o nich teraz po trzech dekadach od wydania „Live at the Village Vanguard” oficyna wydawnicza DIW.

 

Z premedytacja piszę o tej fanowskiej dedykacji, ponieważ wydana przed momentem „Live at the Village Vanguard: Unissued Tracks” właściwie kompletnie nic nie wnosi do recepcji dokonań tria, ale za to fantastycznie spełnia oczekiwania nienasyconych i tęskniących. Album zawiera w sumie 10 kompozycji, przedzielonych trzema zapowiedziami, dwiema Paula Motiana i jedną finalną Geri Allen. W naturalny sposób musi powstawać tu pytanie dlaczego akurat teraz ten album został wydany. Czy kryją się za tym jakieś tajemnicze sprawki braku zgód muzyków na ich wydanie (wszyscy troje dzisiaj grają już w największej orkiestrze świata) czy może niewydane ścieżki zapodziały się i zostały nagle odnalezione, a może w ogóle nic się za tym nie kryje poza chęcią uzupełnienia historii jednego z najświetniejszych trio fortepianowych swoich czasów i zasilenie wydawniczego konta.  

Cokolwiek legło u podstaw wydawniczej decyzji z albumu dowiadujemy się o tym, że band w ciągu tych dwóch dni zagrał dwa recitale z czterema wspólnymi kompozycjami Abuse Angels, Fiasco, Mumbo Jumbo i Song for the Whales, co niechybnie oznacza, że nasza wiedza o dwóch wieczorach w Vanguard poszerzyła się o wykonania sześciu utworów, o których wiedzieli tylko ówcześni uczestnicy.

Czego się z nich dowiadujemy? Ano niczego, czego nie wiedzieliśmy w tamtych czasach. Album potwierdza, że mamy do czynienia ze świetnym bandem, którego słuchanie daje ogromną przyjemność. Potwierdza także, że i w swoich czasach, i dzisiaj można o nim myśleć bez popełnienia błędu, jak o formacji nowoczesnej, choć czasy i jazzowa rzeczywistość bardzo się zmieniła. Jest to płyta, będąca jak kolejne zdjęcie odnalezione w szufladzie pokazujące nieznacznie tylko inne ujęcie doskonale zapoznanego krajobrazu. Jakieś detale są wyraźniejsze inne mniej wyraźne, ale pejzaż tak naprawdę pozostaje bardzo podobny.