To był rok okiem i uchem Barnaby Siegla

Autor: 
Barnaba Siegel
Zdjęcie: 

Jako redaktor naczelny magazynu Lizard, który co prawda z jazzem ma sporo wspólnego, ale jednak krąży w dużej mierze wokół różnych aspektów rocka, nie będę udawał, że jestem znakomitym obserwatorem całej sceny jazzowej i świetnie widzę dynamikę zachodzących tu zmian. Jest jednak parę kwestii, którymi chciałbym się podzielić i uważam je za istotne – i parę takich, które mogą być słabiej zauważane.

Co prawda podzielenie tekstu na sekcje typu „Polska” i „jakiś tam gatunek” nie było specjalnie kreatywnym podejściem, ale też przebrnięcie przez całe 365 dni nie jest łatwe ani dla piszącego, ani dla czytelnika, więc może i taki banał wyjdzie wszystkim na dobre. Postaram się za to nadrobić tematami, które rzadko się pojawiają w tego typu rankingach.

 

POSŁUCHAJ TO JESZCZE RAZ

Dla mnie, jako absolutnego fana brzmienia muzyki lat 70., szalenie ważne jest to, co wznawia się na CD. Wbrew pozorom wynalazki pokroju Spotify nie załatwiają sprawy. Po pierwsze – nie wszystko tam trafia. Po drugie – nigdy nie wiadomo, kiedy zostanie „odłączona wtyczka”, mając na myśli zarówno nasz prywatny kabel od internetu, jak i dostępność samych płyt w serwisie, bo te przecież mogą z dnia na dzień zniknąć. Już nad „pierwotną” przyjemnością płynącą z posiadaniem materialnego nośnika się nie będę rozwodził – ale chyba w czasach renesansu winyla jest to argument jasny i zrozumiały.

Co roku wypatruję więc premier pewnych płyt i co roku coś fajnego się pojawia, także z tych rzeczy niespodziewanych. Z reedycji albumów z 2014 roku polecam szczególnie:

Miles Davis „Miles at the Fillmore: Bootleg Series Vol. 3” – za „elektrycznym Milesem” szaleję do granic ocierających się o badania na potrzeby pracy doktorskiej. Zawierający 4CD zestaw skupia się na jednym z najwspanialszych okresów mistrza, gdy za klawiaturami toczyli wojnę Chick Corea i Keith Jarrett, a absolutnie niebanalną i odlotową sekcję rytmiczną tworzyli Dave Holland i Jack DeJohnette. Materiał można potraktować jako całkiem świeży, bo przed laty jakiś kretyn pociął zawartość tych koncertów, zmiksował w nielogiczną całość i wydało jako „At Fillmore”. Wywalcie to do śmieci i zamieńcie na nowe cudo!

 

Carlos Garnett – brytyjski label Soul Brothers postanowił odkopać cały katalog płyt z lat ’70 jednego z najfaniejszych spiritul-jazzowych saksofonistów. Garnett nie grał jednak natchnionej młócki w stylu Pharoah Sandersa, chętniej przeplatał uduchowione kawałki czymś z funkową pulsacją i soulową duszą. „Black Love” i „Cosmos Nucleus” to pozycje obowiązkowe dla muzycznych diggerów.

Norman Connors – sprawa ma się podobnie, jak przy płytach Garnetta, choć Connors początkowo tworzył jednak bardziej uduchowioną muzykę („Dance of Magic”, „Dark of Light”, „Love From The Sun”), a potem szybko przeskoczył do bardziej elektrycznej („Slewfoot”). Na wszystkie 4CD czekałem od dawna, kolejnych nie polecę, bo co bardziej wrażliwi mogą dostać zawału od naprawdę tandetnych disco-ballad.

Harold Land „Choma (Burn)” – a to już coś bardziej dla fanów rozsądnego free i perkusyjnej masakry w stylu wymienionego wyżej Milesa. Saksofony totalne, bardzo wczuty wibrafon i marimba, słusznie elektryczny Fender Rhodes, kontrabas i perkusyjno-perkusjonalny duet. Mus dla tych, którzy lubią ten klimat późnych nagrań Coltrane’a, ale nie chcą pakować się w awangardę i sonoryzmy.

Lonnie Liston Smith „Cosmic Funk” – silnie mistyczny obraz namalowany zaskakująco prostymi środkami. Utwór „Sais” powinien w parę sekund przenieść was do innej galaktyki.

Stanton Davis & The Ghetto Mysticism Band „Isis Voyage” – nie chciało mi się wierzyć, żeby remix płyty z lat 70. mógł cokolwiek wnieść i zmienić. A jednak! Stanton Davis i Cultures of Soul odratowali stare, umiarkowanie wciągające nagranie, poprawili dźwięk, wyrzucili większość wokali i dostarczyli prawdziwy dynamit z pogranicza jazzu, funku i stylistyki space. Dynamit tak mocny, że skłonił mnie do napisania dwóch artykułów o kosmiczności muzyki sprzed 40 lat!

Michał Urbaniak „Atma” – cudze chwalicie, swego nie znacie… ale jak tu coś znać, jak przez lata dostępne było wyłącznie na winylu, którego ceny przekraczały kilkukrotnie zdrowy rozsądek? No to teraz można za normalny pieniądz nabyć to na CD (i poczytać co nieco w eseju sporządzonym niżej podpisanego). A „Atma” to nie lada wyczyn Urbaniaka, który w 1974 r. nie tylko przekonał szefów z Columbii do wezwania całego bandu z Polski (zamiast skorzystać z absolutnej elity muzyków na miejscu), ale też zakasował całe grono lokalsów próbujących ugrać coś z tym całym fusion. Syntezatory, klawisze, analogowe efekty, hipnoza, samba, solówki, chwytliwe tematy – tę perełkę trzeba zdecydowanie przywrócić na łono naszej wiedzy o szkole Polish Jazz.

 

25 CD od MPS – o tym, czym był niemiecki label MPS, będę jeszcze na Jazzarium.pl pisał (można przeczytać też artykuł w najnowszym Lizardzie). Dziś Music Production Schwarzwald traktować trzeba go jako istny skarbiec, zwłaszcza dla fanów jazz-rocka. Ze skarbca kosztowności wychodzą powoli, a jesienią 2014 wydostało się 25 płyt. Kupna wszystkich nie polecę, ale nie można przegapić następujących perełek: Michael Naura „Call” (recenzja na Jazzarium), Ira Kris „Jazzanowa” (recenzja na Jazzarium), Alphonse Mouzon „In Search of a Dream” (fusion ze śmietanką europejskiej sceny), Dieter Reith „Knock Out” (mocno inspirowane „Headhunters” Hancocka) oraz Elvin Jones „Remembrance” (kapitalna, post-bopowa jazda) i Sun Ra „It's After The End Of The World” (ognisty koncert z 1970 r.).

Bill Connors „Swimming with a Hole in My Body” – rany, ale to jest piękne! Solowy, akustyczny projekt pierwszego gitarzysty Return To Forever, który porzucił elektryka, nauczył się od nowa grać na gitarze bez wzmacniacza i nagrał dla ECM coś tak rozbrajająco sugestywnego, że nawet od 10-minutowego brzdąkania nie można się opędzić. Podobno było kiedyś wydane, ja szukałem przez lata i doczekałem się wznowienia CD.

Cannonball Adderley „Black Messiah” – niesamowity koncert ze znakomitego dla Adderleyów okresu. Niczym nieskrępowany, czerpiący garściami z nowych trendów jazz, za klawiszami szalony Georgem Dukiem, a w czasie koncertu do paru kawałków dołączył folk-bluesowy gitarzysta. Czad!

Present „Le Poison Qui Rend Fou” - czasami łapię się za głowę słysząc, jak bardzo muzyka z lat 70. się zestarzał. Czasami nie mogę uwierzyć jak bardzo nowe płyty młodych artystów są inspirowane rzeczami sprzed 30-40 lat. Także wszystkich fanów noise’u, post-rocka, RIO i innych kojarzonych z odwagą oraz oryginalnością gatunków zapraszam do odkrywania korzeni. Album od labelu Cuneiform tani nie jest, ale zaopatrzony został w masę bonusów i drugą płytę z nagraniami wideo.

 

FUSION IS NOT DEAD I OKOLICE

Czując się koneserem tego najbardziej klasycznego jazz-rocka, jestem żywo zainteresowany zespołami, które niosą dalej tę pochodnię. I nie chodzi broń Boże o jakieś prostackie tribute-bandy, które zagrają 5 kawałków Mahavishnu na rockową modłę czy zespoliki, które nadają się do grania do kotleta.. Chodzi o fusion z krwi i kości, muzykę, która ma duszę i nie koniecznie uderza nas w twarz swoimi odniesieniami do lat 70.

Być może przesadzam podciągając niektóre albumy do swojej ulubionej kategorii, ale wydaje mi się, że to właśnie ich twórcy rozumieją, o co chodzi w tym niebanalnym, elektrycznym jazzie. Choć coraz częściej inspiracją zdaje się „Red” King Crimson, a nie Miles Davis. Oto kilka płyt, które chciałem polecić:

Raoul Björkenheim eCsTaSy „eCsTaSy” – głosem przewodnim w tym kwartecie są eksplorujące jazzowe i sonorystyczne rejony saksofon i gitara. Oba instrumenty brzmią pięknie surowo, co kojarzy mi się z radosnymi eksperymentami, jakich dokonywali Larry Coryell i Steve Marcus ładnie ponad 40 lat temu, jako „Count’s Rock Band”

Led Bib „The People In Your Neighbourhood” – opisywałem na łamach portalu krótszą wersję płyty („The Good Egg”), teraz przywołam dłuższą wersję. Sorry, jeśli to nie jest fusion… ale dla mnie jest i sądzę, że każdy miłośnik gatunku mnie zrozumie. Skręcające w niebanalne rejony rocka perkusja i bas, tu i ówdzie dociskany elektryczny klawisz i syntezator, a na pierwszym planie walka dwóch saksów. Nie znałem wcześniej tej formacji, teraz czuję, że warto ją obserwować i czekać na koncert.

 

Tohpati feat. Jimmy Haslip & Chad Wackerman „Tribal Dance” – Azjaci mają straszną słabość do amerykańskiej muzyki, co objawia się m.in. otaczaniem się znanymi z tamtego kontynentu sidemanami czy sięganiem bezpośrednio do konwencji power-trio, która to konwencja w USA zdaje się straciła dawno sens. Tohpati podnosi gitarę tam, gdzie zostawili ją mistrzowie w latach 80., i wycina naprawdę fajne rzeczy. Jest „mgła na gryfie”, ale jest też sens tego grania, a nie szkolne ogrywanie akordów. Jest jeszcze drugi artysta z Indonezji o podobnych zapatrywaniach – to Dewa Budjana, który nagrał z kolei LP z Jimmym Johnsonem i Vinniem Colauitą, ale jego album „Surya Namaskar” to już mniej kreatywne podejście do fusion

Xavi Reija „Resolution” – kolejne power-trio, ale tym razem na wskroś nowoczesne, delikatnie odwołujące się do stylistyki noise’u i przede wszystkim tworzenia muzyki na analogowym, dalekim od krystaliczności brzmienia sprzęcie. W tercecie zdecydowanie wybija się znakomita Dusan Jevtovic, być może nadzieja europejskiego jazz-rocka. To zdecydowanie płyta z 2014 roku, do której będę wracał!

Harvey Mason „Chameleon” – to, że perkusista może powrócić do tematu największego bestsellera, na jakim przyszło mu grać, nie jest niczym zaskakującym. Zaskakujące jest to, że ten album jest naprawdę niezły! Mason idealnie podchwycił współczesną, jazz-funkową wibrację, razem z wokalnymi przyległościami w klimatach soul/r’n’b. Cała płyta jest zresztą dość oniryczna i bardziej przypadnie do gustu tym, którzy zachwycają się nowym krążkiem D’Angelo, niż fanom klasycznego funku.

Takuya Kuroda „Rising Son” – i od Masona łagodnie przejdę do tegorocznego hitu od Blue Note’u. Kapcie mi spadły jak usłyszałem pietyzm, z jakim został stworzony na tym krążku klimat. Totalnie głęboki bas, bardzo ostra, kojarząca się z Hancockiem perkusja, klasyczny Fender Rhodes, no i te totalnie wyluzowane dęciaki, które wcale nie pędzą, żeby cokolwiek komukolwiek udowodnić. Są tu po prostu idealnie wpasowane solówki, a pośród nowych kawałków piękny hołd dla utworu, którego nie da się zepsuć – „Everybody Loves the Sunshine” Roya Ayersa. Kuroda to jeden z moich tegorocznych idoli!

 

Na sam koniec jeszcze mniej rozbudowana pochwała dla moich trzech herosów z dawnych lat, którzy wciąż tworzą muzyką mającą sens. Największa dla Johna McLaughlina za jego „Boston Record”, koncertowe nagranie z niesamowitą energią i zgraniem, które zmyło moje lekkie zażenowanie po warszawskim występie The 4th Dimension parę lat temu w Warszawie. Następny w kolejce będzie dawny towarzysz Johna – perkusista Billy Cobham i LP „Tales from the Skeleton Coast”, które okazało się momentami bardzo sympatyczną fuzją klasycznego fusion z masą egzotycznych przypraw. Na sam koniec, ku własnemu zdziwieniu Stanley Clarke Band „Up” – wydawało mi się, że Stanley już dawno, dawno temu zatracił poczucie, że warto by stworzyć coś nowego, co nie brzmi jak kalka poprzednich utworów. No i przynajmniej w części się udało.

POLSKA IMPROWIZUJĄCA

Czasami słucham muzyki bez żadnych mącących myśli refleksji, czasami zastanawiam się jednak nad kwestią oryginalności i powtarzalności. Czy da się wymyślić coś nowego? Czy jest sens sięgać po raz kolejny po znaną wszystkim kompozycję, powtarzać to, co zostało już nagrane 30, 40, 50, 60 lat temu? W takim momencie zawsze fajnie ucieka mi się do muzyki improwizowanej. Tu rzeczy wtórne pojawiają się rzadko. Tu można przeżyć swoiste katharsis.

Bardzo cieszy mnie, że w Polsce artystów reprezentujących ten nurt, czy chętnie pojawiających się „na jego łamach” jest wielu. Najwięcej poznałem dzięki wydawnictwu For Tune i koncertom organizowanym przez warszawskie Pardon, To Tu. Jeśli inne miasta posiadają równie aktywny klub, jesteśmy w bardzo dobrej sytuacji, a jazz przeżywa najzwyklejszy renesans!

 

… I POLSKA BIEDNA

Ale już widok trasy koncertowej fajnego artysty, która idealnie omija Polskę, to przykra rzecz. I mam wrażenie, że coraz częstsza. Coraz więcej mamy zacnych festiwali, ale coraz mniej pojedynczych koncertów. Na Matanę Roberts trzeba jechać do Gdańska, na Marca Ribot do Warszawy… Nie wspominając o starszych muzykach, którzy zjawiają się coraz rzadziej.

Życzę sobie i wam wszystkim, aby ten stan rzeczy się zmienił, a rok 2015 przyniósł przede wszystkim wspaniałe, jazzowe doznania na żywo!