Święty Coltrane!!!

Autor: 
Piotr Jagielski
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

W pięćdziesiątym siódmym roku John Coltrane wspinał się na najwyższy szczyt świata.  I był coraz bliżej celu – bycia najlepszym saksofonistą na świecie w najlepszym zespole na świecie. Ostatnie lata należały do tych udanych. Ciężką, niemal morderczą pracą wdrapał się na samą górę, do zespołu Milesa Davisa, co było obietnicą wielkiej kariery i sukcesu. Wszystko rozwijało się harmonijnie. Wydawać by się mogło, że saksofonista wzorem legendarnego bluesmana z Delty Roberta Johnsona sprzedał duszę diabłu w zamian za dwadzieścia lat niczym nie zakłóconej wszechwładzy. Aż w końcu przyszedł czas i Szatan zapragnął uregulowania rachunku. Należała się jedna dusza.

I Coltrane leżał nieruchomo, pogrążony w heroinowych zwidach, cierpiąc zimne dreszcze. Po raz pierwszy w życiu nie potrafił odnaleźć ratunku w muzyce; saksofon leżący w kącie pokoju nie niósł mu już ulgi i zapomnienia, a stał się wyrzutem sumienia, symbolem  upodlenia. Wyobrażam sobie, jak Coltrane leży na łóżku wbijając beznamiętnie oczy w sufit, szukając jakiejkolwiek podpowiedzi. Po tym, jak Davis wylał go z zespołu, odprawiając tylko z mocno naciąganym pocieszeniem: „To nie chodzi o twoją grę. Grasz doskonale, tylko nie da się na tobie polegać”, saksofonista poddał się dobrowolnemu odwykowi. Postanowił oszukać samego Szatana i odzyskać duszę, na którą podpisał już kiedyś kwit. Bóg ukarał go za grzeszne życie, odebrał jedyną rzecz, która nadawała jego życiu sens. Ta myśl przyjść musiała jak zbawienie; Coltrane wiedział, co trzeba zrobić: „Boże, jeśli pozwolisz mi znowu grać, przysięgam – zostanę świętym albo męczennikiem” – zarzekał się. W ten sposób, John Coltrane oszukał diabła.

Pakt z diabłem obowiązywał do 1957 roku. Coltrane wspomina w notce do wydanej w 1964 roku „A Love Supreme”: jego muzyczno-duchownego manifestu: „W roku 57’ dostąpiłem, z łaski Bożej, duchowe przebudzenie które powiodło mnie w kierunku życia bogatszego, pełniejszego i bardziej twórczego. Pokornie prosiłem o umiejętność niesienia innym ludziom radość przez muzykę.”

W notce do wydanej w sześćdziesiątym czwartym „A Love Supreme” - jego muzyczno-duchownego manifestu – Coltrane wspomina: „W roku pięćdziesiątym siódmym dostąpiłem, z łaski Bożej, duchowego przebudzenia które powiodło mnie w kierunku życia bogatszego, pełniejszego i bardziej twórczego. Pokornie prosiłem o umiejętność niesienia innym ludziom radości przez muzykę.”

I muzykę Coltrane’a zaczęła wypełniać głęboka duchowość i spokój. Wystarczyło na niego spojrzeć – klawiszowiec Al Kooper powiedział kiedyś o Bobie Dylanie, że jedno spojrzenie na niego upewnia człowieka w przekonaniu, że ma do czynienia z człowiekiem opanowanym przez Ducha Świętego. Jeśli Dylan był naznaczony boską obecnością, Coltrane był nią całkowicie przesiąknięty. Trzeba brać odpowiedzialność za swoje słowa i zajmowane stanowiska – za duchowym przesłaniem w muzyce, musi iść obecność duchowości w życiu. Coltrane postanowił więc zostać świętym. Z początku stopniowo, jakby wyczuwając grunt pod nogami, rozpoczął od rozmodlenia każdego utworu. Niegdysiejsze melodie, nieco bopowe nagle zaczęły przypominać się w niekończące się mantry, bez środka ciężkości, bez planu, bez ziemskiego przyciągania. Coltrane unosił się kilkanaście centymetrów nad ziemią. Komponował muzyczne kolaże, na wzór witraży odpowiadających o niedoli i męczeństwie świętych. Nie przestawał grać; każda czynność urastała do wielkości religijnej deklaracji; trzeba było uważać, zdradzony Mefistofeles mógł kryć się za każdym rogiem. Życie stało się czyste – zero alkoholu, zero używek jakiegokolwiek rodzaju. Jeśli naprawdę chce się zostać bożym pomazańcem, trzeba wyrzec się samego siebie; wszystko albo nic. Coltrane pisał swoją hagiografię na wzór opowieści o świętym Aleksym czy kuszeniu świętego Antoniego. I tak jak święty Antoni nie dał się oszukać szatańskim halucynacjom i zachował siłę i wiarę, tak Coltrane walczył dzielnie o swoje zbawienie. 

 

Pomnik wiary wystawił albumem „A Love Supreme”, hymnie na cześć boskiej wielkości i dobroci. Inkantując niczym zaklęcie słowa „a love supreme” (niektórzy interpretatorzy doszukują się tu „Allah supreme”) przeistacza się w kaznodzieję, opętanego bożym duchem, który przelewa światło na zgromadzonych. Cztery nuty cicho wyśpiewywane przez Coltrane’a i powtarzane jeszcze przez kontrabas Jimmy’ego Garrisona, stają się najgłębszym wyrazem miłości do Stwórcy, z jakim się zetknąłem. Coltrane poddaje mantrycznej terapii również same instrumenty – poprzez ciągłe powtarzanie tej samej frazy, doprowadza do sytuacji w której (jako słuchacz) instrument jako medium zanika; gubię sens poszczególnych dźwięków jako znaczących i czuję się wciągnięty w wir coltrane’owskiej mistyki. 

„W sześćdziesiątym drugim słuchałem swojego idola w Village Gate w Nowym Jorku. Coltrane i jego klasyczny kwartet – Elvin Jones, McCoy Tyner i Jimmy Garrison” – opowiadał mi saksofonista Joe McPhee. „Naprawdę myślałem, że umrę tam, na miejscu. To było zbyt wiele, nie byłem na to gotowy. Zbyt wiele energii, jakby odrzutowiec odbijał się od ziemi. Nie mogłem oddychać, dusiłem się. To była najbardziej niewiarygodna rzecz, jaką w życiu słyszałem” – kręci głową w niemym podziwie i uznaniu. Wciąż, ponad pięćdziesiąt lat po koncercie.

Modlitwom nie było końca; do tego stopnia, że poirytowany Miles Davis zwrócił saksofoniście uwagę, że mimo wszystko z lekka przesadza. Coltrane miał odpowiedzieć „Nie wiem jak przestać”, co Miles skwitował ponoć: „Może spróbuj wyciągnąć to kurestwo (saksofon) z ust” .

Ale nie mógł przestać, tak jak święty Aleksy nie mógł po prostu przestać. Na szali było życie wieczne. Coltrane postanowił oddać się zupełnie wyższej mocy i poświęcił całe życie muzyce, za pośrednictwem której miał dostąpić świętości. Liczni biografowie wspominają o nieludzkich katorgach, którym się poddawał ćwicząc bez przerwy na saksofonie przez ponad dziesięć godzin, zamknięty w swoim pokoju, jak święty Antoni w swojej pustelni.

 „Wierzę we wszystkie religie” – deklarował artysta. Muzyka Johna Coltrane’a nie chwali jedynie chrześcijańskiego Boga; w równej mierze służy Buddzie; generalnie bogu w uniwersalnym znaczeniu. Tak długo, jak długo będzie to bóg spokojny i pokojowo nastawiony. W sześćdziesiątym piątym nagrał „Om”, myśląc zapewne o świętej hinduistycznej sylabie, symbolizującej nieskończoność, zatopienie się we wszechświecie. Sam Coltrane odpłynął w nirwanę siedemnastego lipca sześćdziesiątego roku. Zmarł w szpitalu na Long Island; miał ledwo czterdzieści lat. Ceremonię pogrzebową otworzył występ kwartetu Alberta Aylera, zamknął koncert Ornette’a Colemana.

Na krótko przed śmiercią, zapytany w wywiadzie prasowym o swoje najbliższe plany, Coltrane odpowiedział ponoć „w najbliższym czasie mam zamiar zostać świętym”.

W osiemdziesiątym drugim roku John Coltrane został kanonizowany przez African Orthodox Church. Osiągnął swój cel – w San Francisco działa kościół imienia świętego Johna Coltrane’a, który włącza do liturgii muzykę swojego patrona. Ikona z kościoła episkopalnego świętego Grzegorza z Nyssy, przedstawia Coltrane’a w lewej ręce trzymającego saksofon buchający językami ognia, w prawej rulon papieru z napisem: „Nieśmy nasze pieśni Bogu, podążajmy za nim na ścieżce sprawiedliwości. Tak, to prawda: szukajcie, a znajdziecie”.