Łzy same napływały do oczu - Johnny'ego Hodgesa w 114 urodziny wspomina Piotr Jagielski

Autor: 
Piotr Jagielski
Zdjęcie: 

Benny Goodman powiedział o nim, że jest „póki co, najwspanialszym saksofonistą jakiego słyszał”, Charlie Parker nazwał go „Lily Pons” instrumentu. Być może Goodman nieco przesadził (z drugiej strony, trzeba pamiętać, że wypowiadał te słowa w 1938 roku), ale Johnny Hodges był z pewnością jednym z najwspanialszych saksofonistów w historii jazzu. I jednym z najbardziej niedocenianych. Gdy mówi się „saksofon”, hasło „Johnny Hodges” nie wpada do głowy jako pierwsze; nawet jako jedno z pierwszych. A powinno. 



Hodges urodził się w miasteczku Cambridge w stanie Massachusetts w 1906 roku, ale dorastał w Bostonie, gdzie rodzina przeprowadziła się niedługo po jego przyjściu na świat. Tam rozpoczął też swoją karierę muzyczną, z początku jako perkusista i pianista. Kilkunastoletni Hodges opanował pianino tak dobrze, że liczył sobie osiem dolarów za przygrywanie do tańca na prywatkach. Wszystko zmieniło się gdy Johnny po raz pierwszy usłyszał – i to od razu na żywo – Sidneya Becheta. Hodges miał 14 lat a siostra zabrała go do jednego z bostońskich kabaretów na rewię „Black and White Revue” Jimmy’ego Coopera. W zespole grał gigant z Nowego Orleanu, postać już wtedy mityczna i otoczona tajemniczą aurą. Johnny przyglądał się jego grze na kornecie i powoli się zakochiwał. W dodatku jego siostra znała Becheta i po występie zaprowadziła młodszego brata do muzyka. Nastolatek stanął naprzeciwko żywej legendy i nie tylko się nie zląkł, ale miał na tyle tupetu, że poprosił Becheta o wysłuchanie jak gra „My Honey’s Lovin’ Arms”.

A może malec po prostu postawił olbrzyma przed faktem dokonanym i Bechet zwyczajnie musiał wysłuchać. Sedno w tym, że przyznał, że jest pod wrażeniem gry młodocianego saksofonisty. Dało to Johnny’emu niezbędną do dalszej pracy motywację. Ze słowami zachęty ze strony Sidneya Becheta wciąż pobrzmiewającymi z tyłu głowy, Hodges wyrabiał sobie markę najlepszego saksofonisty w Bostonie. Zyskał również pseudonim, „Królik, ponoć ze względu na prędkość, jaką udawało mu się rozwijać gdy uciekał przed ścigającymi za wagary, „policji szkolnej”.

Ale Boston to jednak Boston a Nowy Jork to Nowy Jork. W 1924 roku Johnny Hodges zamienił Scollay Square na Times Square, zdecydowany, że jego przeznaczeniem będzie bycie muzykiem jazzowym.  Grał w klubach z Bobbym Sawyerem, Lloydem Scottem, grywał w klubie „Bascha” w Harlemie razem ze swoim idolem, Sidneyem Bechetem, później awansował do orkiestry Chicka Webba, grającej w Savoy Ballroom aż wreszcie trafił na najwłaściwsze miejsce – do zespołu Duke’a Ellingtona. Dołączył do grupy Ellingtona w 1928 roku i pozostał w niej przez następne 40 lat. Ze względu na niezwykłą wrażliwość i ogromną muzyczną wyobraźnię, nie trzeba było długo czekać, aż zaczęto nazywać Hodgesa najbardziej wartościowym solistą Ellingtona. „Bird” trafił z porównaniem Hodgesa do francusko-amerykańskiej śpiewaczki – ich brzmienia były równie eteryczne. Jego wyczucie i umiejętność gry bluesa zyskały mu sympatię nie tylko konserwatywnych melomanów ale m. in. takich muzyków jak John Coltrane, który powtarzał, że Johnny jest jednym z jego ulubionych muzyków.

Saksofonista nie ograniczał się jednak wyłącznie do grupy Ellingtona; występował w międzyczasie w małych zespołach Teddy’ego Wilsona a także Lionela Hamptona i przeżywał swoje własne marzenie. Sposób komponowania Ellingtona również przysłużył się rosnącej sławie Hodgesa; Duke miał zwyczaj pisania partii nie z myślą o instrumencie, ale o osobie na nim grającej. Pisał indywidualnie, prawie laurki. Pisał też dla Hodgesa. Wystarczy posłuchać gry saksofonisty w „The Star-Crossed Lovers” z „szekspirowskiej” płyty „Such Sweet Thunder”. Hodges wziął również udział w legendarnym pojedynku orkiestr, Ellington vs. Goodman, jaki odbył się w nowojorskiej Carnegie Hall podczas koncertu tego drugiego w 1938 roku.
Rok 1951 był ciężkim rokiem dla big-bandów w Stanach Zjednoczonych. Epoka swingu odeszła w niepamięć, jazzu nie grało się już w wielkich salach tanecznych a w zadymionych kawiarniach. Orkiestra Ellingtona musiała grać na bankietach i festynach. Gdy pewnego razu wylądowali przygrywając łyżwiarzom przy lodowisku, Hodges miał dość.

Odszedł zabierając ze sobą Lawrence’a Browna i Sonny’ego Greera. Grupa miała nawet jeden przebój, „Castle Rock” ale już cztery lata później Hodges był w drodze powrotnej do orkiestry Duke’a. I zdążył w sam raz na jej niezwykłe wskrzeszenie z martwych podczas występu w Newport w 1956 roku. Wszystko zmierzało do przykrego fiaska, publiczność już rozchodziła się do domów, muzycy z orkiestry Ellingtona myśleli tylko o tym, że za chwilę to się skończy i będą mogli pojechać do Nowego Jorku, grać be-bop na malutkich scenach w Harlemie. Hodges pewnie też już myślał, że to koniec; wszyscy tak myśleli. Ale potem była tańcząca pod sceną dziewczyna, Elaine Anderson, która podrywa do tańca absolutnie wszystkich podczas słynnego sola Paula Gonsalvesa. Ellington i Hodges współpracowali jeszcze przez wiele lat; kompozytor cały czas pisał partie saksofonu z myślą o Johnnym.
Po śmierci Hodgesa w 1970 roku, Duke wspominał przyjaciela: „Nigdy nie był najwspanialszym showmanem czy osobowością sceniczną, ale brzmieniem tak pięknym, że łzy napływały do oczu, właśnie tym był Johnny Hodges. Bez niego nasz zespół nigdy nie zabrzmi tak jak dawniej”.