Sztuka to nie zadanie domowe - wywiad z Michałem BIelą wokalistą grupy Kristen

Autor: 
Jan Błaszczak
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

Przy okazji wydania świetnego "The Secret Map" rozmawiamy z Michałem Bielą. Wokalista Kristen opowiada nam o nam o wydawaniu na własną rękę, płytach, które go nudzą i o graniu, które jest koniecznością. Niezależnie od ekonomicznych realiów.

Gdy rozmawiałem z tobą po raz ostatni, byłeś pełen entuzjazmu i werwy. Zapewniałeś, że teraz na płyty z twoim udziałem nie będziemy musieli czekać latami, bo wrzucasz wyższy bieg. Minęło może pół roku i oto trzymam w rękach nową płytę Kristen. Twój zapał udzielił się braciom Rychlickim?

Bardzo bym chciał, żeby tak właśnie było, ale to po prostu przypadek.  Jakoś tak się to nałożyło... Kristen swoją ostatnią płytę wydało ze trzy lata temu, a nowy materiał był gotowy już w ubiegłym roku. Gdy nagrywałem płytę solową, on był już zarejestrowany. Rzeczywiście, teraz tak to wygląda jakbym nic nie robił, tylko zajmował się muzyką.  I dobrze!

Wasi lepiej poinformowani fani mogliby myśleć, że to tempo wzrośnie, odkąd obaj z Łukaszem mieszkacie w Warszawie. Rozumiem, że to płonne nadzieje.
Funkcjonujemy w różnych miastach od – niech pomyślę – 2005 roku, kiedy Łukasz przeprowadził się do Poznania. Jesteśmy jednak przyzwyczajeni do tego, że spotykamy się raz na jakiś czas, wypijamy kawę lub dwie i próbujemy coś razem wymyślić. Teraz będzie o to trudniej, ponieważ jeszcze i Mateusz założył rodzinę, więc będziemy potrzebowali jeszcze większej determinacji. Myślę, że jakoś sobie z tym poradzimy. Jak zawsze jestem pełen dobrych myśli.  Wypełnia mnie optymizm.

Może za dużo tej ironii, skoro przyjęcie „The Secret Map” było naprawdę świetne. I nie mówię tu tylko o recenzjach, ale także o tym, co działo się na koncertach. Wiem, że po siedemnastu latach na scenie trudno się tym ekscytować, ale czy nie dostrzegasz jakiegoś ruchu w dobrą stronę?
Przyjęcie było rzeczywiście świetne i też mam wrażenie, że na koncerty przychodziło trochę więcej ludzi niż zazwyczaj. Cieszy mnie to, że to zainteresowanie, ale z drugiej strony już raz tak było: przy okazji wydania „Please Send Me A Card” w 2003. Ale lepiej nie mieć oczekiwań, bo się można nieźle rozczarować. Dlatego chcemy skupiać się głównie na tym, aby robić coraz lepsze rzeczy. I nagrywać piosenki, które będą nas zaskakiwały – to daje najwięcej satysfakcji.

Rozmawialiśmy przed waszym koncercie w Lublinie. Mówiłeś, że to będzie trudny wyjazd, bo zaraz po koncercie musisz lecieć do hotelu robić tłumaczenia. Czy to życie w dwóch światach nie jest dezorientujące i przede wszystkim męczące?
To jest rzeczywistość 90% muzyków. Nie jest to zresztą takie najgorsze – siedzenie z laptopem i kubkiem kawy. Trochę gorzej, że w takich sytuacjach trwa to czasem do trzeciej w nocy po koncercie. Czasem obawiam się zawału. Nie uważam jednak, aby to był  jakiś szczególny heroizm. Ludzie chodzą do pracy, a po godzinach coś tam dłubią. Jakoś nikt nie pochyla się nimi, mówiąc: „ale jak to jest, pracujesz, a potem chodzisz po tych grotach? Niech państwo Ci zapłaci, żebyś sobie po tych grotach łaził.” W przypadku artystów pojawia się czasem postulat, że powinni dostawać pieniądze za to tylko, że są artystami. Ale przecież nikt nie ma przecież obowiązku nas utrzymywać. My to lubimy robić, więc to po prostu robimy.

Wypytuję o to także dlatego, że to zmęczenie, ta kawa i laptop do trzeciej w nocy przesącza się coraz wyraźniej do tekstów twoich piosenek.
Faktycznie granie muzyki stało się u nas rodzajem rozpaczliwej partyzantki. Wychodzę jednak z założenia, że Pedro Almodovar też chodził do pracy w telekomunikacji, gdy kręcił swoje pierwsze filmy. Podejrzewam, że były to zresztą jego najlepsze filmy.

Wyjściem dla bardzo wielu muzyków w takiej sytuacji są granty i zaproszenia do udziału w projektach specjalnych i kuratorowanych. Z pewnych źródeł wiem, że wy odrzuciliśmy taką propozycję od festiwalu Unsound. Dlaczego?
Unsound zaproponował nam, abyśmy zagrali z autorem muzyki do pewnego australijskiego filmu. Grzecznie odmówiliśmy, bo w gruncie rzeczy kuratorowane kolaboracje najczęściej kończą się porażką. Nie chcę mi się po prostu robić pewnych rzeczy tylko dlatego, że one ładnie wyglądają na papierze, więc pozwalają na otrzymanie grantów. „Eksperyment” nie polega na tym, że arbitralnie łączysz ze sobą jakichś muzyków, a oni potem robią eksperyment na publiczności. Najczęściej kończy się to czymś, co można nazwać „płatną próbą”. Moim zdaniem najpierw powinno się eksperymentować w sali prób, a dopiero potem interesujące efekty można pokazać ludziom i żądać za to pieniędzy.

Obecnie trudno jednak znaleźć festiwal, który nie korzystałby z takiej formuły. Uważasz, że to wpływa ujemnie na polską scenę?
W moim rozumieniu sztuka jest osobistą formą wypowiedzi. Tutaj nie ma miejsca na zlecenia. Wyobraź sobie, że kurator zleca ci napisanie tomiku poezji na jakiś temat – ja tego po prostu nie ogarniam. Sztuka to nie zadanie domowe. To nie akademia ku czci. Masz coś do powiedzenia, więc mówisz, używając najlepszych ku temu środków. Tyle.

 

Na „The Secret Map” użyliście ich zaskakująco wiele. W waszym dorobku nie było chyba tak różnorodnej płyty. Zestawiam twój album solowy z Lotto czy Freegate i zastanawiam się czy drogi twoje i Łukasza trochę się przypadkiem nie rozeszły.
Myślę, że to wynika raczej faktu, że próbujemy różnych rzeczy. Kristen jest w pewnym sensie zespołem eksperymentalnym. Siedzimy w trójkę i szukamy. Mnóstwo rzeczy odrzucamy, ale w końcu pojawiają się pomysły, które są do zaakceptowania przez cały zespół. Często są to rzeczy, które powstają zupełnie z niczego, jakby niechcący. Nie stawiamy sobie przy tym żadnych ograniczeń, bo nie mamy też sztywnych założeń.

Szukaliście w ogóle jakiegoś motywu przewodniego, jakiegoś spoiwa, które łączyłoby te utwory w logiczną całość?
Wiesz, najczęściej mam poczucie, że płyty są nudne, bo są właśnie zbyt homogeniczne. Z tego powodu nasze płyty są krótkie – żeby nie przynudzać. Na „The Secret Map”zastanawialiśmy się przez chwilę czy to wsystko do siebie pasuje, ale moje ulubione albumy to te, których się trochę słucha jak składanek, np. „Revolver”. Chciałbym nagrywać właśnie takie płyty. Dlatego, gdy coś fajnego pojawia się na próbie, rozwijamy to, nie zwracając uwagi na konwencję, która się pojawia. Zawsze tak funkcjonowaliśmy, ale możliwe, że dziś jesteśmy po prostu odważniejsi. A co do „The Secret Map”, to mam swój prywatny klucz – to po prostu Warszawa i moje w niej życie od dwóch lat.

Czy również niechcący Kristen stało się na tej płycie kwartetem?
Czuliśmy, że w jednym utworze bardzo przydałby się Maciej (Bączyk – przyp. autora) ze swoim syntezatorem. Jednak gdy już przyszedł, zagrał jeszcze w dwóch numerach. Wszystko powstało w ciągu dwóch dni. Myślę, że to zróżnicowanie tego materiału, jego dodatkowy i zaskakujący wymiar wynika również z obecności kogoś z zewnątrz.

We własnym gronie prowadzicie jednak dystrybucję i sprzedaż.
Zdecydowaliśmy się robić to samemu na koncertach lub nasz email. Wychodzimy z założenia, że przy nakładach rzędu kilkuset sztuk nie ma sensu pchanie tego na siłę do sklepu. Jeśli ktoś będzie chciał kupić „The Secret Map”, to sobie z tym poradzi. Nie ma sensu angażować w to dodatkowych ludzi. Chociaż niedawno zmiękliśmy, i można płyty kupić przez Gusstaff Records, z którym przyjaźnimy się od początku istnienia zespołu.

Szlaki przetarła płyta solowa, którą wydałeś własnym sumptem? Czy to się rzeczywiście opłaciło?
No tak, zwróciły mi się koszty, co wcześniej się nie zdarzało. (śmiech) Myślę, że na takim partyzanckim poziomie lepiej wydawać samemu. Jeśli sam nie ogarniesz promocji, dystrybucji, trasy – nikt tego za Ciebie nie zrobi. Wydaje mi się, że siłą rzeczy niszowy polski artysta zawsze zrobi dla siebie więcej niż jego niszowa wytwórnia.

Zakończmy tak ja zaczęliśmy – czy podtrzymujesz swoje słowa z naszej poprzedniej rozmowy i czy twoja następna solowa płyta ukaże się jakoś niedługo?
Bardzo bym chciał, aby tak właśnie było. Sęk w tym, że chcę, aby ten album zawierał piosenki pisane po polsku. Wiesz, znów chcę zrobić coś nowego. Jest to dla mnie bardzo ciekawa zabawa, ale jest ona też dość trudna. Napisałem już dwa teksty – a może raczej półtora. Zdarzyło mi się grać te utwory na koncertach i jak na razie nikt we mnie niczym nie rzuca, więc wydaje mi się, że była to słuszna koncepcja.