Mayra Andrade: muzyka, która mnie ukształtowała

Autor: 
Urszula Nowak
Autor zdjęcia: 
mat. prasowe

Tegoroczny „Siesta Festival” w Gdańsku rozpoczął się aż dwoma koncertami artystki, której głos pozostawia permanentny niedosyt wśród publiczności. Piękna, młoda, energiczna, obdarzona niesamowitym poczuciem rytmu – co przejawia się zarówno w jej głosie, jak i grze na instrumentach perkusyjnych – Mayra Andrade, po raz pierwszy w życiu dała dwa koncerty pod rząd. Był to jej czwarty występ w naszym kraju.

Zapowiadając występ wokalistki pochodzącej z Wysp Zielonego Przylądka, dyrektor artystyczny festiwalu Marcin Kydryński przyznał, że długo wyczekiwał momentu, w którym Mayra Andrade skorzysta z Jego zaproszenia na gdańską „Siestę”. Mówił również o tym, co najbardziej ujmuje Go w głosie wokalistki – „takie siestowe lenistwo i to, że śpiewa jakby się jej trochę nie chciało”. Zupełnie się z tym zgadzam. Jest w jej muzyce jakieś słodkie zapomnienie. Nieprawdopodobny feeling i piękna, ciemna barwa głosu sprawiają, że odnajduje się w właściwie każdym gatunku muzycznym, począwszy od tradycyjnej muzyki kabowerdyjskiej,  poprzez jazz, fusion i pop. Koncert promował płytę „Lovely Difficult”, którą miałam przyjemność recenzować niedawno dla portalu Jazzarium. Podobnie, jak na krążku, w czasie koncertu muzyka znana z jazzowych aranży, zabrzmiała w nieco uproszczonej wersji na gitarę akustyczną, basową, bębny i instrumenty klawiszowe. Przyznaję, że utwór „Dimokransa” w akompaniamencie muzyków takich jak Thierry Fanfan, Yoann Serra i Munir Hossn, urzekł mnie swego czasu na tyle mocno, że koncertowe wykonanie towarzyszących Andrade paryskich, młodych muzyków niestety mnie nie zaskoczyło. Niemniej, zmiany z całą pewnością służą znakomitej wokalistce – widać, że ma ogromny zapał do pracy, poszukiwania wciąż nowych źródeł inspiracji i z całą pewnością jeszcze niejednokrotnie  damy się uwieść jej nieprawdopodobnemu urokowi.

Tuż przed koncertem Mayra Andrade zgodziła się porozmawiać i odpowiedzieć na kilka pytań redakcji Jazzarium.pl

Twoje dzieciństwo, wczesna młodość naznaczone były licznymi podróżami i zmianą miejsc zamieszkania. Poznałaś wiele kultur, słyszałaś mnóstwo różnorakiej muzyki, mimo to pozostajesz wierna muzyce kaobwerdyjskiej.

Wszystkie podróże, jakie odbyłam w dzieciństwie i wczesnej młodości wiązały się z pracą mojego ojca, który był ambasadorem Wysp Zielonego Przylądka. Wyjeżdżaliśmy z naszego kraju na jakiś czas – 2,3 lata - po to, by tam powrócić  i znów wyruszyć w inne miejsce. Pomimo wyjazdów Wyspy Zielonego Przylądka zawsze były w naszym życiu  – poprzez muzykę, kulturę, jedzenie. Dwa razy do roku wyjeżdżaliśmy  w rodzinne strony na wakacje. Tak naprawdę nigdy nie było prawdziwego rozstania z tym miejscem… W nieco inny sposób niż moi rodacy przeżywałam moją kulturę, także postrzegałam muzykę, konfrontując ją z tym, co zastawałam w innych krajach. Muzyka Wysp Zielonego Przylądka jest moim atutem, w pewnym sensie czyni mnie kimś wyjątkowym – jesteśmy bardzo nieliczną grupą narodową. Na Wyspach jest 500 tysięcy Kabowerdyjczyków i około miliona na świecie. Przez to jesteśmy dla świata kimś mało znanym, podobnie jak nasze dziedzictwo. Będąc członkiem tak niewielkiej społeczności – jej muzyka i kultura bardzo się w tobie zakorzeniają. Kiedy myślę o krajach takich jak USA czy Brazylia, których muzyka bardzo upowszechniła się w świadomości innych, wyobrażam sobie, że tamtejsi twórcy poszukują czegoś nowego. Ale ja, pochodząc z maleńkiego kraju pragnę prezentować muzykę, która mnie ukształtowała.

Czy muzyka tak małego kraju jest zatem zróżnicowana?

O tak, jak najbardziej. Każda wyspa charakteryzuje się czymś specyficznym w muzyce. Oczywiście, są pewne rzeczy, które występują wszędzie, ale generalnie każdy mały region ma coś szczególnego, co go wyróżnia.

Co to takiego funana? Często słyszę tę nazwę w tekstach Twoich utworów – choć nie rozumiem języka portugalskiego, ani tym bardziej żadnego z dialektów kabowerdyjskich  – zapamiętałam to słowo. To nie może być przypadek.

Tak, to nazwa rytmu, styl charakterystyczny dla mojej Wyspy – Santiago. Rytm, który ma cztery wariacje, można więc powiedzieć, że istnieją aż cztery rodzaje funana. Ja wykonuję kilka z nich. Wyobraź sobie, że każda wyspa ma taką różnorodność w obrębie rytmiki.

A instrument, na którym grasz… nożem kuchennym?

(Śmiech) Tak, to zwykły nóż, którego tradycyjnie używa się do gry, a instrument perkusyjny nosi nazwę ferrinho, to nic innego jak metalowa listwa [kątownik – przyp. Red.] Oryginalnie,  funana wykonywane było przy pomocy ferrinho i akordeonu, a muzycy wybijali dodatkowo rytm nogą.  Dużo później, w latach siedemdziesiątych do gry zaczęto wprowadzać instrumenty elektryczne.

Pamiętasz co śpiewałaś jako dziecko?

Przede wszystkim pamiętam, że śpiewałam już jako dwu, może trzyletnie dziecko, z towarzyszeniem instrumentów, na których nie potrafiłam grać (śmiech). Uwielbiałam otaczać się instrumentami. Zwoływałam dzieci z sąsiedztwa i bawiliśmy się „w orkiestrę”. Mając cztery lata zażyczyłam sobie pierwszą gitarę. Pamiętam dobrze ten sklep muzyczny, w którym rodzice mi ją kupili… To było tuż przed świętami Bożego Narodzenia. Taka maleńka gitara… Moja starsza o 8 lat siostra miała już wówczas swoją gitarę, ze mną nie mogło być inaczej (śmiech). Już jako małe dziecko, mając 5 lat śpiewałam piosenki dla dorosłych – szczególnie te  z repertuaru Caetano Veloso. Znasz go?

O ile się nie mylę to brazylijski muzyk…

Tak. W późniejszych latach miałam przyjemność towarzyszyć mu na koncercie w Sao Paolo. Caetano był dla mnie jak nauczyciel, ponieważ nie chodziłam do szkoły muzycznej.

Niebywałe. Tym większy szacunek…

Dziękuję. Ludzie, których słuchałam, ci, którymi się inspirowałam byli moimi nauczycielami. To im zawdzięczam swoją pierwszą lekcje muzyki.

Improwizujesz dużo śpiewając. To zupełnie niewyuczone, a raczej naturalne i coś, co wychodzi z głębi Ciebie.

Myślę, że tak. To leży w mojej naturze.

Czy była jakaś alternatywa dla muzyki w Twoim życiu?

Początkowo muzyka była dla mnie linią biegnącą wzdłuż innych spraw. Chciałam robić mnóstwo różnych rzeczy oprócz muzyki. W planach miałam zostać weterynarzem, potem marzyła mi się jednocześnie rola: aktorki, tancerki i piosenkarki. Wierzyłam, że to wszystko wydarzy się na raz (śmiech). Kiedy dorosłam i zrozumiałam, że ani to wszystko nie będzie moim „pakietem”, a szczególnie nie zostanę tancerką, zakochałam się w psychologii klinicznej. Przez osiem lat twierdziłam, że będę psychologiem klinicznym, ale będę ten zawód wykonywać równocześnie z muzyką. Jednak, gdy zaczęłam grać wiele koncertów i muzyka „zaczęła dziać się” naprawdę w moim życiu przerwałam studia, ponieważ nie chciałam ich kończyć wyłącznie po to, by mieć dyplom. Poświęciłam się temu, co kocham najbardziej.

Poszukując informacji na Twój temat, czytając liczne artykuły w Internecie, wielokrotnie spotykałam się z opiniami, wedle których, Twoja muzyka, spośród wszystkich pieśniarek luzofońskich, najbliższa jest dziedzictwu Cesarii Evory. Jak to skomentujesz? Porównania, wbrew pozorom, nie są chyba łatwe dla młodych muzyków?

Sądzę, ze te opinie są bardzo subiektywne i w żaden sposób nie zweryfikowane. Trudno je zweryfikować… Miałam ogromny sentyment do Cesarii, to przyjaciółka, osoba, której szalenie mi brakuje. To, co nas łączy, to z pewnością fakt, że obie jesteśmy śpiewającymi kobietami z Wysp Zielonego Przylądka, absolutnie zakochanymi i oddanym swojej kulturze. Nasz życie to nieustanna walka o upowszechnianie dziedzictwa rodzinnych stron. Mieszkańcy Wysp Zielonego Przylądka, w pewnym sensie, wszyscy są ambasadorami swojego kraju. Nieważne czy jesteś adwokatem, piekarzem, czy muzykiem. Jeśli dobrze i sumiennie robisz to, co potrafisz najlepiej – jesteś ambasadorem kabowersyjskim. Odnosząc się zatem do porównań… Chyba właśnie to, co mamy wspólnego to duma i przywiązanie do tradycji. Pod względem wykonywanej muzyki jesteśmy zupełnie różne. Moja muzyka jest wypadkową przeżyć i doświadczeń także poza rodzinnym krajem. Urodziłyśmy się również w odległych pokoleniach. Choć wiesz… Myślę o tym, po raz pierwszy, ale być może wspólny jest nam pewien rodzaj „ognia” w głosie. Cesaria pochodziła z pokolenia kobiet  śpiewających bardzo nisko, ciemną barwą. Podczas mojego pierwszego koncertu w życiu, miałam wówczas 15 lat, ludzie, którzy mnie nie znali, myśleli, że mam 30, 40 lat… Mówili, że jestem za młoda, by tak nisko śpiewać, dziwili się. Ale na nowym albumie „Lovely Difficult” staram się już śpiewać wyżej, bo co to będzie za parę lat? (śmiech) Możliwe zatem, że porównania dotyczą ciemnej barwy głosu.

A może chodzi o Twój szczególny talent?

Raczej o pewną dostrzegalność, mam sporo szczęścia i moja kariera rozwinęła się od pewnego czasu w znacznym stopniu. Tak naprawdę te porównania nie są dla mnie bardzo ważne.

A propos Twojego  ostatniego albumu, który promujesz w czasie trwającej trasy koncertowej. Jest zupełnie inny, bardziej nowoczesny, europejski – chciałoby się powiedzieć. Inspiruje Cię Paryż? Miasto, które wybrałaś do życia? Jak ono wpłynie na Twoją dalszą karierę?

Przypuszczam, że będę podążała w kierunku muzyki współczesnej, jeszcze nigdy nie byłam tak blisko niej. Nowy album to wiraż, szczególnie w stosunku do tego, co tworzyłam do tej pory. Jest więcej popu, crossover. Tego naprawdę potrzebuję. Mieszkam w Paryżu od 12 lat. On rzeczywiście mnie inspiruje, mam mnóstwo przyjaciół, także wśród kompozytorów, z którymi pracowałam. Nie mogę ignorować dwunastu lat mojego życia pod pretekstem pochodzenia z Wysp Zielonego Przylądka. Nie skończyłam jeszcze eksplorować drogi muzycznej, którą rozpoczęłam w tym mieście.

Odpowiada Ci Europa? Dobrze się tu czujesz?

Tak, czuję się bardzo dobrze, ale czasami myślę, że mam już dość. Nigdy nie mieszkałam tak długo w jednym miejscu. Jeszcze nie wiem, gdzie spędzę dni mojej starości (śmiech).

To Twój czwarty koncert w Polsce. Różnimy się jakoś od publiczności w innych krajach?

Koncertowałam wcześniej w Warszawie, zachowałam bardzo miłe wspomnienia z tych spotkań z publicznością. Ale pierwszy raz w życiu gram dwa koncerty pod rząd… Publiczność w Europie jest bardzo zróżnicowana, tak jak zróżnicowana jest kultura tego kontynentu. Kiedyś, gdy występowałam w Wilnie, gospodarz koncertu powiedział mi „we’re frozen river” (śmiech). Spodziewałam się jakiegoś ogromnego chłodu, tymczasem ta rzeka płynęła! Z każdym kolejnym utworem publiczność żywiej reagowała, uczestniczyła w koncercie. To bardzo subiektywne oceniać publiczność.

Masz swoich mistrzów, postaci ze świata muzyki, które podziwiasz szczególnie?

Tak naprawdę słucham bardzo różnej muzyki. W każdym jej gatunku odnajduję kogoś wspaniałego. Jednego dnia słucham The Drake, innego fado w wykonaniu António Zambujo, jeszcze innego powracam do Caetano Veloso z lat siedemdziesiątych, po to by znów odkryć ostatni album Kesiah Jones. Lubię, kiedy inspiracje pochodzą z różnych miejsc, mają różne źródło i zapadają głęboko w mój umysł i serce. To może być jedna fraza, melodia, kilka dźwięków. Staram się słuchać albumów różnych producentów, koncentrując się na tym, czym się różnią, co wnoszą swoją pracą do nagrań. Inspiracje się zmieniają, są bardzo płynne.