Avi Avital - notatki z podróży

Autor: 
Kajetan Prochyra

Do Warszawy przyjechał z krótką wizytą Avi Avital, który dla legendarnej wytwórni Deutsche Grammophon wydał właśnie swoją drugą płytę "Between worlds". Choć w Polsce był tylko kilka godzin znalazł czas by porozmawiać z nami o tym albumie i nie tylko. 

Wiele można powiedzieć o Twojej nowej płycie, ale nie brzmi ona z pewnością jak nagrana w Niemczech, w studio ze słowem Siemens w nazwie. Ciekaw jestem czy podczas swoich tras koncertowych masz czas by zaglądać do miejsc gdzie grana jest muzyka tradycyjna. 

Ten album jest bez wątpienia podróżą: odbiciem moich doświadczeń, inspiracji i podróży po całym świecie. Jedną z największych korzyści z bycia koncertującym muzykiem jest fakt, że możesz zobaczyć wiele miejsc. Kiedy gdzieś przyjeżdżam zawsze staram się doświadczyć możliwie intensywnie lokalnej kultury - począwszy od niuansów języka, przez jedzenie po muzykę. Wszystkie te wrażenia zabieram potem ze sobą.
Ten album jest zbiorem kompozycji inspirowanych muzyką ludową z całego świata. Z pewnością płyta brzmiałaby inaczej gdybym np. nie odwiedził nigdy Barcelony. Utwór, który otwiera płytę to kompozycja gruzińskiego autora Sulchana Zinzadse. Jego muzykę poznałem właśnie będąc w Gruzji. Grałem koncert w Tibilisi i szczęśliwym trafem miałem potem dwa dni wolnego. Postanowiłem, że zamiast wracać do domu zostanę tu i się rozejrzę. Tak też zrobiłem. Przez ten czas nauczyłem się tak wiele o gruzińskiej kuchni, tańcu… Trafiłem na przykład na próbę ludowego zespołu tanecznego. Muzycy grali tam na bębnach, które nazywają się dali. To było niesamowite. Zacząłem ich wypytywać o tę muzykę. Opowiedzieli mi więc o jednym z najważniejszych gruzińskich kompozytorów - o Sulkhanie Tsintsadze. Zacząłem słuchać jego muzyki - i dwa lata później jego utwór znalazł się na mojej płycie. Ten krążek jest dla mnie w pewnym sensie albumem zdjęć z podróży.

W Polsce muzyka ludowa zepchnięta jest niestety na obrzeża kultury. Ludzie w naszym wieku najczęściej nie wiedzą o niej prawie nic. Jak było z Tobą? Jak trafiłeś w świat folku?

Wychowałem się w Izraelu. Jestem pierwszym pokoleniem ludzi tam urodzonych i wychowanych. Moi rodzice przyjechali z Maroka - przyszli na świat w marokańskich rodzinach żydowskich. Przyjechali do Izraeala w latach 60tych. Moi sąsiedzi byli za to z Polski. W ten sposób w naszej kuchni jadało się bardzo dużo ostrych potraw, dużo kuskusu i dań z Maroka, ale gdy przychodziłem pobawić się z dziećmi sąsiadów jedliśmy pierogi i słuchaliśmy muzyki z tradycji słowiańskiej. Dorastając w Izraelu lat 80tych miałem szczęście doświadczyć bardzo wielu różnych kultur, które razem stworzyły dzisiejsze społeczeństwo Izraela. Muzyka marokańska, liturgiczne pieśni w synagodze, kultura amerykańska, muzyka rosyjska - wszyscy moi nauczyciele w szkole muzycznej byli z Rosji… To wszystko musiało odcisnąć ślad na mojej grze i myślę, że słychać to na tej płycie. Jest w tym tyglu wielka różnorodność, ale jest też i pewien wspólny mianownik. Bo na koniec dnia muzyka ludowa, klasyczna, barok, romantyzm, muzyka hiszpańska, brazylijska - to wszystko dialekty jednego języka.

Współpracowałeś z wielkimi tuzami muzyki klasycznej - z Sir Simonem Rattlem czy z Dawn Upshaw. Ciekaw jestem czy odnajdujesz w nich ten sam ogień, który tkwi z muzykach ludowych.

Zdecydowanie! Żyjemy w bardzo szczęśliwych czasach, w których bardzo dużo wiemy o muzyce. 100 lat temu, gdy Bartok pisał swoje „Rumuńskie tańce ludowe” dla publicznośći Carnegie Hall, przywykłej do słuchania koncertów fortepianowych Brahmsa czy Chopina nagle kontakt z muzyką Bartoka musiał być czymś zupełnie niesamowitym. Prawdopodobnie po raz pierwszy ludzi usłyszeli tak egzotyczne melodie i rytmy. Dziś każdy ma choćby mętne wyobrażenia tego jak brzmi rumuński taniec ludowy - a jeśli nie: w sekundę może wejść na youtube’a - usłyszeć, zobaczyć. To wielkie szczęście mieć dostęp do tak wielu kultur i tak ogromnej ilości muzyki - w radio, na youtubie, na fejsie… Artyście daje to możliwość fantastycznego poszerzenia palety barw, metafor… Simon Rattle, gdy przychodzi mu poprowadzić orkiestrę np. wykonującą muzykę rosyjską - wcześniej poznał ogromnie dużo rosyjskiej literatury, słuchał rosyjskiej muzyki ludowej, wie jak wygląda taniec ludowy, zna rosyjskie baśnie i opowieści i potrafi stworzyć z tego wszystkiego kontekst dla muzyki.

Na swojej płycie chciałem nie tylko zagrać te utwory - które kiedy były tworzony były niezwykle nowoczesne: wprowadzenie muzyki ludowej do filharmonii było czymś radykalnym - ale dziś mamy XXI wiek. By zachować te świeżość przearanżowałem wszystkie te utwory tak, by ich brzmienie odwoływało się jeszcze bardziej do ich ludowego pochodzenia. Pieśni Manaela de Falli wykonujemy więc z towarzyszeniem hiszpańskiej gitary i cajónu, kwartet smyczkowy Dvoraka z akordeonem - by uwypuklić jeszcze to połączenie muzyki amerykańskiej i tradycji Czech i Moraw.

Kiedy Twoja płyta dobiegła końca pomyślałem, że następnym krokiem mogłoby być przeniesienie muzyki ludowej w świat muzyki XXI wieku - z jej osiągnięciami wielości brzmień i estetyk: z muzyką rockową, popową, hiphopem, które przetworzone wracają dziś do sal koncertowych.

Tak! Bardzo mnie to interesuje. Co roku zamawiam nowe utwory na mandolinę. Z drugiej strony jednak wiem, że dla muzyki niezwykle ważne jest nabranie pewnego, także czasowego, dystansu. Taka płyta jak „Between worlds” 50 lat temu nie miała by sensu - nie było by bowiem dość czasu by spojrzeć na muzykę tych kompozytorów z odpowiedniej perspektywy. Dziś Bartok czy Villa-Lobos to klasycy - wtedy byli to współcześni kompozytorzy. Dialog z przeszłością jest jednym z podstawowych elementów naszej pracy twórczej: bierzemy coś, wydobywamy, dekonstruujemy, rekonstruujemy - niezbędny do tego jest jednak odpowiedni dystans.

Nagrałeś „Between worlds” w iście doborowym składzie - towarzyszyli Ci Richard Galliano czy Giora Feidman. Opowiedz trochę o pracy w studio.

Tak, to było wspaniałe przeżycie, tym bardziej, że graliśmy trochę jak muzycy ludowi albo jazzowi - nie mieliśmy na pulpitach partytur z aranżacjami. Po prostu siadaliśmy i graliśmy. Dzięki temu każdy był tak samo częścią twórczego procesu.

Giora Feidman to wielka osobistość muzyki klezmerskiej. Z drugiej strony współpracowałeś też z Dave’m Douglasem. Co ich łączy?

Dave i jego nowojorscy koledzy bardzo odmienili muzykę żydowską, ale efekt ich pracy jest wciąż bardzo autentyczny. Frank London jest jednym z moich bohaterów. Z nim z resztą grałem pierwszy raz w Polsce - na Festiwalu Kultury Żydowskiej w Krakowie. Ta jazzowa idea muzyki żydowskiej jest mi bardzo bliska. Z drugiej strony to, co robi Giora Feidman, wydobywając kameralistyczną finezję z muzyki klezmerskiej, wprowadzenie jej do europejskich sal koncertowych jest czymś bardzo odmiennym od jazzowego podejścia, ale także zachowuje ten organiczny autentyzm artysty. I to jest super - obserwować jak różni są np. Matt Dariau i inni towarzysze Johna Zorna i Giora Feidman, który jest już panem po 70tce, będący trzecim pokoleniem żydowskich klarnecistów, którego korzenie tkwią jeszcze w Mołdawii. Mamy szczęście, że żyjemy w czasach, w których obok siebie istnieją dwa ekstrema w obrębie tej samej muzyki żydowskiej.

Ciekaw jestem jaka muzyka, z jakich miejsc - np. z Polski - nie zmieściła się na płycie?

O mój Boże… Jest tego całe mnóstwo - a płyta i tak jest dość długa. Po pierwsze zebrałem bardzo dużo materiału - z każdego miejsca - muzykę Ravela, Debussy’ego, Francuzów, Hiszpanów - kompozytorów ruchu narodowego: de Falla to tylko jeden z nich a są przecież jeszcze (Isaac) Albéniz, (Enrique) Granados, Andres Segovia, który zamówił tak wiele utworów na gitarę - rodzina folklorystów była bardzo liczna przez praktycznie całą pierwszą połowę XX wieku. Cały różnorodny świat między późnym romantyzmem a awangardą - którzy muzykę impresjonistów powiązali z tradycją ludową. Myślę, że teraz właśnie nadszedł czas by ich uczcić.

Prawie wszystkie wywiady, które z Tobą przeprowadzano zaczynają się od pytania „dlaczego mandolina?”. Daruję Ci odpowiedź na nie, ale chciałem spytać jakie jest Twoje pierwsze wspomnienie związane z tym instrumentem? Kiedy go pierwszy raz zobaczyłeś?

Kiedy miałem 4 lata przenieśliśmy się do nowego mieszkania - nie było jeszcze na świecie mojej młodszej siostry. Z miejsca bardzo zaprzyjaźniliśmy się z sąsiadami z piętra wyżej. Mieszkała tam rodzina z trzema chłopcami mniej więcej w moim wieku. Drzwi naszych mieszkań zawsze były otwarte - biegaliśmy od jednego do drugiego. Pewnego dnia  starszy z braci zaczął grać na mandolinie. Pamiętam dzień gdy jego mama przyniosła mu instrument. Byłem wtedy za mały żeby grać, ale od razu zafascynował mnie ten przedmiot. Kiedy podrosłem, gdy miałem 8 lat powiedziałem moim rodzicom, że chcę się zacząć uczyć grać.

Czy ten chłopak dalej gra? Czy utrzymujecie ze sobą kontakt?

Tak! Jesteśmy dobrymi przyjaciółmi i obaj wciąż gramy :-)

Opowiedz proszę więcej o zamawianych przez Ciebie utworach. U kogo je zamawiasz? Jakiej muzyki szukasz?

Utwory zacząłem zamawiać jeszcze na studiach, w konserwatorium w Jerozolimie. Uświadomiłem sobie, że mandoliniści grają niemal wyłącznie aranżacje utworów napisanych oryginalnie na inny instrument. Kompozycji napisanych specjalnie na mandolinę nie ma zbyt wiele. Brahms, Bach nigdy nie napisali nic na ten instrument - a ja nie potrafiłbym żyć nie grając Bacha. Niemniej jednak uważam, że to pewien historyczny błąd, który mam szansę naprawić. Za 100 lat ludzie będą mogli powiedzieć: ok, mamy bardzo wiele utworów napisanych na mandolinę. Zainspirował mnie do tego Andres Segovia. Na początku XX wieku gitara była instrumentem flamenco. Kropka. Grał więc na gitarze partitiy skrzypcowe Bacha w Carnegie Hall. A potem przekonywał swoich kolegów kompozytorów - tak w Hiszpanii jak i innych krajach - by pisali utwory na gitarę. W ten sposób dokonał rewolucji. Dziś klasyczna gitara jest jednym z najpopularniejszych instrumentów na świecie. Każda akademia muzyczna ma więcej studentów w klasie gitary niż wiolonczeli. Ta innowacyjność Segovii jest dla mnie wielką inspiracją.

Jakiego rodzaju utwory do Ciebie trafiają?

Bardzo różne - o to mi właśnie chodziło. Od neoklasycystycznych, neoromantycznych, neofolklorystycznych po awangardowe - interesuje mnie całe spektrum muzyki współczesnej. Każdy utwór uczy mnie też czegoś nowego o moim instrumencie - nowych technik, które wcześniej wydały mi się niemożliwe.

Mieszkasz w Berlinie. Co takiego ma to miasto, czego nie ma Tel Aviv, Nowy Jork czy Warszawa?

Berlin stał się rzeczywiście bardzo żywym ośrodkiem dla muzyków i innych twórców. To miasto przez dekady żyło pod napięciem dwóch dogmatów - czego pomnikiem jest mur. Nie wspominając już o czasach hitlerowskich. Kiedy runął mur to miasto po raz pierwszy mogło odetchnąć. Gdy zeszło to napięcie, nowe otwarcie stworzyło grunt dla nowych, świeżych, innowacyjnych pomysłów. Widać to w sztuce - nie tylko w muzyce, ale sztukach wizualnych… Wydaje mi się, że z czasem ludzie będą patrzeć na Berlin jak my dziś wspominamy Montmartre w Paryżu początków XX wieku - z Renoirem, Degasem, Picassem, Satie, Toulouse-Lautreciem… Oni wszyscy spotykali się w tej samej kawiarni… Ależ to musiał być nastrój dla artystów w tym 20-leciu - żyć w otoczeniu takich osobowości - w chyba najbardziej kreatywnym środowisku w historii XX wieku. Mam nadzieję, że za jakiś czas to samo będzie można powiedzieć o Berlinie początku XXI wieku. Potem, jak to zwykle bywa, impreza przeniesie się gdzie indziej - może do Warszawy. Ale możliwość bycie tego zjawiska skłoniło mnie do tego, by przenieść się właśnie do Berlina.

Muszę więc spytać z kim spotykasz się w kawiarni.

:-) Z całą masą artystów z bardzo różnych dziedzin sztuki od filmowców, artystów wizualnych, muzyków jazzowych, dj techno, vj’ów, mam wielu przyjaciół, którzy grają w Filharmonii berlińskiej. I to jest super, bo potem idziesz oglądać ich prace i jednego wieczora spędzasz czas na wystawie, potem idziesz na ósmą posłuchać Symfonii Brahmesa pod batutą Simone’a Rattle’a a potem do klubu na psychodeliczny koncert muzyki eksperymentalnej. Tak bardzo często wygląda typowy berliński wieczór. 

Na koniec mało zaskakujące pytanie: choć wiem, że „Between worlds” jest jeszcze ciepła, jestem pewien, że pracujesz już nad nowym materiałem - co to będzie?

Moja pierwsza płyta była poświęcona muzyce Bacha. Wykonując ją na mandolinie chciałem zirytować parę osób, rozpocząć dyskusję, obalić parę mitów na temat tego jak ludzie postrzegają mandolinę. Na drugim krążku chciałem podrążyć trochę wokół pochodzenia tego instrumentu - funkcjonującego między światem muzyki klasycznej i ludowej, począwszy od czasów baroku. Teraz chciałbym wrócić do korzeni: nagrać piękny album z muzyką Vivaldiego. Jego koncerty są jak utkane z pereł.