Wolna Niedziela: Mikołaj Trzaska Solo

Autor: 
Kajetan Prochyra
Autor zdjęcia: 
Damian Karmski

Niedawne solowe spotkanie z Mikołajem Trzaską w Małym Domu Kultury w Klubie Dragon w Poznaniu było chyba najintensywniejszym i najbardziej osobistym przeżyciem podczas V edycji festiwalu Tzadik. Trzaska, jak sam wtedy powiedział, wrócił ze swojej pierwszej wizyty w Izraelu: “No i taki wróciłem trochę przetrącony, bo wszystko co dotąd myślałem, przeczytałem, miało się nijak do tego, co zobaczyłem. Co zobaczyłem, to nie będę gadał.”. Koncert ten odbył się na bardzo wysokich emocjonalnych “obrotach”. Czuło się to bardzo wyraźnie i bardzo przejmująco. Idąc wczoraj do Nowego Wspaniałego Świata na jego koncert w cyklu “Wolna Niedziela”, choć nie znamy się osobiście, martwiłem się o Mikołaja - jak on się ma? Dziś mogę uspokojony zrelacjonować: chyba lepiej.

Wieczór rozpoczał tymi słowy: Miałem wyjątkowe szczęście jechać dzisiaj do Państwa samemu. Szczęście, ponieważ nikt do mnie nie mówił. Pomyślałem sobie, że jest w moim życiu taki moment, w którym muzyka przestała być tylko magią, czyli takim zjawiskiem, do którego ja zwykle uciekałem od życia. Wydawało mi się, że muzyka jest czymś tak specjalnym, jakimś osobnym światem, w którym można znaleźć schronienie. Dziś jadąc samochodem zorientowałem się, że muzyka jest czymś bardzo realnym. Nie jest niczym nadprzyrodzonym, ale czymś bardzo dotykalnym, bardzo materialnym. Pomyślałem sobie, że to jest właśnie to, co jest najważniejszym elementem muzyki żydowskiej, i nie tylko żydowskiej, ale takiej, która opowiada o nas, sprawia, że spotykamy się ze sobą. To jest magia, która jest czymś bardzo zwykłym i obecnym. I oczywiście myślę, że to wielkie szczęście.  

To właściwie najlepsze “streszczenie” wczorajszego koncertu, którego program wypełniła muzyka żydowska - stara, liturgiczna, sprzed wieków, pojawiające się także na płycie Shofar, “młodsze” znajomo brzmiące, chasydzkie pieśni i niguny czy współczesne kompozycje Trzaski - muzyczny komentarz do "Fugi śmierci", urodzonego w Czerniowcach, Paula Celana czy "Kiedy umrę, chciałbym, żeby pochowano mnie w Twoim brzuchu".



Trzaska stał, w czerwonym świetle reflektora, tuż przed wnęką w podłużnej sali na pietrze NWŚ. Akustyka tej przestrzeni wzmagała jeszcze rozpływanie się w powietrzu cichych, delikatnych dźwięków jego stroików - saksofonu altowego, klarnetu basowego, taragotu. W pewnym momencie zagrał też krótki motyw na swoim nowym, perskim intrumencie, zrobionym z rurki PCW. Następnie podobną fletnię stworzył zdejmując z saksofonu ustnik i grając na nim, jak na wietrze. Często tak właśnie rozpływała się po sali muzyka czasów minionych. 



Słuchając Trzaski zastanawiałem się czy można grać muzykę żydowską poza kontekstem śmierci i Shoah - odpowiedź twierdząca przyszła natychmiast w projektach Socalleda, czy chociażby Żydowskiego Surfu Rogińskiego, Daktari czy całej masy radosnych, klezmerskich, zabawowych koncertów. Może więc dobrze, że Trzaska tyle gra o śmierci, ale, jak sam mówi, o śmierci dobrze, o śmierci fajnie.  

Niedzielny koncert skupiony był na brzmieniu, fizycznej, materialnej, cielesnej obecności muzyki i na jej spotkaniu, z publicznością, która po brzegi wypełniła salę NWŚ. Dobrze, że przyjechał do nas spokojniejszy. Pozostaje więc czekać na płytowe wydanie tego programu.