Warsaw Summer Jazz Days 2016
Do Warszawy zleciały delegacje niezliczonych krajów, zablokowane zostały całe ulice, służby bezpieczeństwa stały w pogotowiu na każdym skrzyżowaniu – oczy całego świata skierowane były na naszą stolicę... zupełnie nieświadome, że całkiem niedalego świata wielkiej polityki odbywa się Warsaw Summer Jazz Days A.D. 2016 – który co roku jest okazją spotkania się z cenionymi na całym świecie przedstawicielami gatunku.
W swojej formule WSJD stara się od dawna sprostać zadaniu właściwie niewykonalnemu jakim jest pogodzenie różnych form stylistycznych jazzu, ich charakteru artystycznego, rozrywkowego a także komercyjnego. Poszczególne dni i koncerty bardzo różniły się poziomem jak i równowagą tych trzech elementów i niestety nie zawsze była to mieszanka udana, ale było też kilka momentów pełnego sukcesu.
Dzień pierwszy to dwa koncerty przedstawicieli wytwórni ECM oraz przezentacja premierowego wykonania kompozycji Piotra Wojtasika poświęconej pamięci klubu Akwarium. Wieczór rozpoczęło trio Torda Gustavsena z Simin Tander (śpiew) oraz Jarle Vesperstad (perkusja). Zespół wykonał muzykę inspirowaną głownie tradycyjnymi hymnami kościelnymi, surowym melodiom odrobinę egzotycznego ciepła dodał język perski, którym posługiwała się wokalistka w części utworów, jej śpiew był zdecydowanie najciekawszym elementem muzyki. Zwyciężyły jednak połączone siły ECMowskiej stylistyki oraz Skandynawskiego chłodu – ciche, poważne, skupione dźwięki, którym nie sprzyja ani festiwalowa postindustrialna przestrzeń Soho Factory, ani niepotrzebne syntezatory, ani fakt, że perkusja brzmiała jakby zostałą okryta wartwą gąbki – żeby broń Boże nie pojawiła się gdzieś w muzyce iskra energii.
Michel Benita Ethics kontynuowało wieczór, ponownie najciekawsze w muzyce były elementy egzotyczne – tutaj był nim japoński instrument koto, na którym grała Mieko Miazaki. To jej gra wprowadzała na scenie najwięcej radości, przeciwieństwem tego były natomiast sola Matthieu Michel na trąbce oraz (zwłaszcza) na flugelhornie, które wypadły blado, bez wyrazu, pełne rozwlekłych nut i przesłodzonej barwy. Nie uratowało koncertu ani koto, ani całkiem przyjemnie pulsujący rytm I współpraca sekcji Benita – Philippe Garcia (perkusja) – Ngueyen Le (gitara).
Kompozycji Piotra Wojtasika wysłuchałem raczej krótki fragment, prowadzenie sporej sekcji dętej wyraźnie wskazywało na inspiracje Davisowskim fusion, ale monotonny, jednostajny rytm pierwszej części zniechęcił mnie na tyle, że, zniechęcony również dwoma pierwszymi koncertami, udałem się na spoczynek.
Nowy dzień – nowa szansa. Steve Lehman Octet na początek, lider zachwycił mnie osobiście na Warsaw Summer Jazz Days lat temu kilka grając ze składem Liberty Ellmana, tym razem przywiózł do Warszawy sporych rozmiarów projekt własny – na scenie rozbudowana sekcja dęta – tenor, alt, trąbka, puzon, tuba oraz wibrafon obok kontrabasu (Drew Gress!) i perkusji. Oktet zaprezentował program muzyczny bardzo starannie zaaranżowany, pełen harmonicznych, rytmicznych kontrastów. W muzyce słychać gdzieś echa “Out To Lunch” Erica Dolphy – głownie za sprawą wyśmienicie wykorzystanego wibrafonu, którego brzmienie jest swoistym muzycznym spoiwem, kontrasty rytmiczne mnie przywołują na myśl niektóre dzieła Henry'ego Threadgilla. Lehman daje się niewątpliwie poznać jako kompozytor obdarzony talentem do tworzenia muzyki wielce intrygującej, bardzo nowojorskiej układanki – co oznacza też, że często intelekt wygrywa z emocjami. Ale warto też docenić wyśmienite improwizacje, dla mnie osobiście, obok lidera, na uznanie zasługuje dynamiczny tenorzysta Mark Shim.
Steve Coleman Five Elements to częsty gość WSJD, dla mnie była to jednak pierwsza okazja spotkania na żywo z jego muzyką. Jeden z twórców M-base nie zawiódł – wyśmienity solista, gra na swoim instrumencie ze swobodą, energią wyobraźnią cechująca tych największych. Doskonale współbrzmi z trębaczem Jonathanem Finlaynsonem (grał również w oktecie Lehmana) a gra ich duetu przypomina wręcz najlepsze lata bebopu – tak brzmieli ze sobą Parker z Gillespie, Harold Land z Cliffordem Brownem i inni. Gra sekcji przynosi ze sobą kontekst nowocześniejszy, elektryczny, słychać tutaj wpływ hip-hopu, funky, do których tak chętnie odnosił się M-base, jest przede wszystkim mnóstwo feelingu.
Na zakończenie wieczoru kolejny przedstawiciel, jeden z twórców ruchu M-base – Robin Eubanks oraz Mental Images. Puzonista wyśmienity, wybitny właściwie – słychać to za każdym razem kiedy z instrumentu wydobędzie nawet najprostszą bluesową frazę. Zamiast tego jednak publiczność ma okazję oglądać Eubanksa grającego na automacie perkusyjnym, bawiącego się looperem oraz elektronicznymi przetworzeniami instrumentum, doprawdy nie potrafię zrozumieć dlaczego ktoś chce zastąpić jednen z najlepiej brzmiącyh puzonów w jazzowej historii nijakim dźwiękiem syntezatorowej gitary. Za wyjątkiem jednej lirycznej ballady na scenie dzieje się szablonowe fusion, grane przez niewątpliwie kompetentnych muzyków – czyli dzieje się niewiele wartego uwagi.
Więcej nie zawsze znaczy lepiej, w muzyce zasada szczęgólnie prawdziwa. Tym grzechem obarczony był szczególnie koncert Eubanksa, ale też kilka poprzednich oraz koncert rozpoczynający trzeci wieczór festiwalu. Marc Ribot and the Young Philadelphians to zespół grający interpretacje rozrywkowej tradycji Filadelfii, od muzyki soul, poprzez funk, do klasycznego disco. Za groove odpowiedzialna jest mocarna sekcja Calvin Weston – Jamaaladeen Tacuma. Ale mamy też w zespole trio smyczkowe – ich partie równie często odwołują się do słodkiego brzmienia filadelfijskiego soulu co do współczesnej kameralistyki. No i jest jeszcze Mary Halvorson na drugiej gitarze. Każdy z tych elementów funkcjonuje bez zarzutu – Weston w moim odczuciu trochę za bardzo pręży muskuły zwielokrotniając uderzenia stopą, ale już bas Jamalaadeena zachęca do tańca. Halvorson z kolei ciekawie kontruje solówki Ribot mocno abstrakcyjnymi akordami. Ale jednocześnie mam wrażenie niespójności, chaosu, Halvorson gra z Ribot, ale niekoniecznie z sekcją, smyczki grają z Ribot, ale niekoniecznie z sekcją ani Halvorson. Dodatkowo lider postanawia również niektóre piosenki zaśpiewać (wykrzyczeć) oraz zarapować (nieporadnie). Nie zgryza się to wszystko jakoś w moim odczuciu, raczej rozmywa, jakby kontrastujące elementy się tłumiły nawzajem, zamiast podkreślać. Co ciekawe, dużo spójniej i selektywniej - brzmieniowo, rytmicznie, harmonicznie brzmi to na płycie “Live in Tokyo”, której fragmentów właśnie słucham.
Mniej często znaczy więcej – dowiódł tego dobitnie James Blood Ulmer z triem Odyssey, w którego skład wchodzą obok lidera Charles Burnham (skrzypce) oraz Warren Benbow (perkusja). Od pierwszych dźwięków gitarzysta i wokalista zahipnotyzował słuchaczy, a przynajmniej mnie. Odyssey gra muzykę, której korzenie sięgają głęboko a spotykają się w niej surowe brzmienie bluesa z dorzecza Mississippi (chropawy, basowy głos Ulmera przypominający Muddy Watersa), amerykański folk (brzmienie skrzypiec to wrażenie potęguję) oraz szamański, plemienny mistycyzm. Ulmer na scenie staje się czarownikiem Voodoo, opowiada bluesowe historie stare jak świat, których chciałoby się słuchać do końca świata.
Na zakończenie trzeciego wieczoru zagrał John Medeski's Mad Skillet (Kirk Joseph – sousafon, Terrence Higgins – perkusja, Will Bernard – gitara). John jest oczywiście znany najbardziej ze swojej twórczości z Medeski Martin & Wood, muzyka Mad Skillet nie odbiega znacząco od formuły wypracowanej przez MMW na płytach z gitarzystą Johnem Scofieldem. Efekt zmiany instrumentalna (sousafone) jest odczuwalny niewiele, zwłaszcza, że elektroniczne przetworzenie zbliżyło brzmienie instrumentu do gitary basowej jeszcze bardziej. Nie ma więc specjalnie niespodzianek, ale jest za to spora dawka groove, swingowego brzmienia gitary oraz Hammonda i całkiem sporo frajdy dla każdego, kto lubi te trzy elementy.
Bartosz Adamczak
Pozostał zatem do omówienia finał 25 edycji Warsaw Summer Jazz Days. Zanim jednak to jeszcze słów kilka na temat koncertu Piotra Wojtasika, którego Bartosz Adamaczak nie wysłuchał do końca. Ja do finału dotrwałem i zrobiło mi się bardzo przykro, że bądź co bądź bardzo dobry trębacz i uznany lider otoczony bardzo dobrymi muzykami po raz kolejny pokazał się z niekoniecznie fascynującej strony. Pozostaje kwestią drugoplanową czy wspomniana Milesowska estetyka to coś, co nas porusza czy nie, czy jesteśmy jej admiratorami czy wręcz przeciwnie. Clou to wykonawstwo. Całość zabrzmiała jakby lider nie dołożył starań, aby swój, skądinąd dotowany z naszych pieniędzy projekt kompozytorski z należytą starannością przygotować. A to jest rzecz bardzo denerwująca, bowiem zza chaosu i bylejakości wykonania wyziera w takiej postawie coś szalenie niebezpiecznego, a mianowicie lekceważenie słuchaczy. Rzecz karygodna, którą trzeba piętnować przy każdej okazji. Kłóćmy się o gusty i sprzeczajmy o preferencje estetyczne, ale nie pozwalajmy by na scenie stawały bandy, niezależnie z jakich muzyków złożone, ale za to grające tak, jakby chciały krzyknąć "nie ma problemu, ciemny lud i tak to kupi".
Powróćmy do finału festiwalu. Tak jak ćwierć wieku temu jego główną gwiazdą był John McLaughlin, i jak to z wielkimi gwiazdami bywa, jego koncert był znakomity, profesjonalny, bezbłędny, bardzo dobrze zaprojektowany i znakomicie wykonany. Nie sposób czepiać się, bo to przecież wielki Mahavishnu, człowiek, który oswoił muzykę Indii, zaaplikował ją do rzeczywistości jazzrockowej i poniósł w świat jako swój sztandar. Ja jednak sądzę, że nie zapamiętam go inaczej niż pozycję w historii festiwalu. Głównie dlatego, że nie potrafiłem odleźć w nim nic więcej ponad wspomniany profesjonalizm i spodziewaną jakość wykonawczą . Nie odnalazłem też zapowiadanego w nazwie zespołu czwartego wymiaru czegokolwiek, a i z trzecim wymiarem, przyznam szczerze, także miałem kłopot. I znowu to pewnie kwestia wiary, w to co słyszę i rzecz bardzo ściśle związana z zaufaniem wobec muzyka na scenie. A jeśli go nie ma, to cały ten zawodowy sztafaż jest niewiele warty. Przynajmniej dla mnie. Więcej w tej muzyce widzę niewolnictwa i okowów wymyślonej przez McLaughlina konwencji niż rzekomej wolności czy ducha twórczego. W tej perspektywie, choć zawodowo i znakomicie, to jednak było to dla mnie doświadczenie całkiem niepotrzebne. A gdy muzyka słuchającego nie dotyka, to jej funkcja zbliża się niebezpiecznie do funkcji muzaka.
Podobnie zresztą jak to było w przypadku zespołu grającego przed McLaughlinem czyli tria MTG, i bez znaczenia jest w takim przypadku fakt, że to całkiem inne granie, że akustyczne, ciche, kameralne i dzięki bogu znacznie mniej uwikłane w nieznośną gitarową woltyżerkę, której często panowie gitarzyści nie potrafią się oprzeć.
Klamrą tego wieczoru były dwa mini koncerty polskich jazzowych debiutantów, a więc bandów, które w tym roku sięgnęły po nagrody w konkursie Jazzowy Debiut Fonograficzny rozpisanym przez Instytut Muzyki i Tańca. Już wkrótce będziemy mogli cieszyć się ich płytami. I wtedy ponad wszelką wątpliwość dane będzie ocenić jak swoją szansę wykorzystał i Mateusz Pliniewicz i grupa Forest Tuner. Ja ucieszyłem się, że zabrzmieli znacznie lepiej niż na nagraniach, które trafiły do konkursu. I to mnie bardzo cieszy.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.