Nie taki Botti straszny, jakim go malują

Autor: 
Lech Basel

Przyznam szczerze... mój plan na ten wieczór był prosty : fotografuję tyle ile nam będzie wolno i zwijam się do domu. Po sobotniej uczcie akustycznej jaką zaserwował we Wrocławiu Piotr Wojtasik ze swoim kwartetem słuchanie Botti'ego wydawało mi się całkowicie nierealne.

Organizatorzy pozwolili fotografować trzy pierwsze utwory ale Botti popsuł mi na dwa sposoby mój plan. Po pierwsze to sam poprosił po trzecim utworze aby fotografowie pozostali na swoich miejscach. Był to jego ukłon w stronę pięknej i pięknie grającej skrzypaczki, Caroline Campbell, która natychmiast stała się celem wszystkich fotografów. Po drugie, to niespodziewanie było sporo jazzu w jazzie w tym jego show w typowo amerykańskim stylu. Był Miles Davis, był gruby set bardzo jazzowego grania w typowym kwartecie z fortepianem, za którym siedział nie kto inny tylko Billy Childs, z klasycznym kontrabasem, z którego kapitalny drive wyciskał Richie Goods, a perkusista, Billy Kilson rządził za bębnami. Oczywiście. Wojtasik i Botti to zupełnie inne dwa światy, zupełnie inne oblicza jazzu. Niespodziewanie przyjąłem zaproszenie Botti'ego i zostałem do końca koncertu a nawet i dłużej.

W jego trakcie nie zastanawiałem się dlaczego tak się stało. Po prostu znalazłem w nim prawie wszystko co lubię w jazzie i jego okolicach, aż po klasykę. Swoją przygodę z jazzem zaczynałem od słuchania płyt Milesa Davisa i jego muzykę usłyszałem w bardzo stylowym wykonaniu. W młodości sporo pieniędzy wydałem na karnety do filharmonii gdzie przebojem były „Cztery pory roku” w wykonaniu Konstantego Kulki. Niesamowity dźwięk skrzypiec Carolin Campbell przywołał i te wspomnienia. Stan Getz wciągnął cały jazzowy świat do krainy muzyki południowoamerykańskiej i jego płyt słuchałem swego czasu z wypiekami na twarzy. Brazylijski gitarzysta, Leonardo Amuedo i czarnoskóra wokalistka, Sy Smith pomogli Bottiemu stworzyć taki właśnie klimat jakby prosto z Rio de Janeiro. Mój pierwszy w życiu koncert jazzowy na żywo to był Chopin śpiewany przez zespół „Novi Singers” .Chopin'owskie Preludium  No.20 c-moll  zagrane w brawurowej aranżacji na kwartet jazzowy, trąbkę i skrzypce wbiło mnie w plastikowy fotel... Wszystko to dodatkowo okraszone stylowymi solówkami kontrabasu i fortepianu zaspokoić mogło całkiem wybrednych melomanów. Miałem też czas fascynacji czarnymi głosami kobiet amerykańskiego jazzu. Sy Smith to oczywiście nie Ella Fitzgerald czy tez Nina Simone, ale brawurowe duety scatem z trąbką przypominały najlepsze wzorce i też brzmiały niezwykle stylowo. W części rockowej tego show rządził głównie perkusista i basista, który zamienił kontrabas na elektryczną gitarę basową, swoje pole do popisu miał też grający na elektrycznych instrumentach klawiszowych Andy Ezrin.

Chrts Botti umie tez coś co niewielu muzyków, a zwłaszcza jazzowych potrafi: on sam, i to całkiem gustownie prowadził ten koncert a szczególnie ujął mnie tym,że potrafił usunąć się ze sceny, stanąć w jej głębi, słuchać swoich muzyków i prosić o oklaski dla nich.

Żeby nie było zbyt doskonale... momentami było za słodko, za nudno i lekko kiczowato. Niektórzy zasadnie kręcili nosami na powtarzane setlisty i komercyjne chwyty. Bezpośredni kontakt artystów z publicznością, uściski dłoni, numery grane i śpiewane między rzędami to rzeczywiście stare i lekko wytarte chwyty, ale nie na tyle by zepsuć całościowe wrażenie. Brawurowo zagrany finał rozgrzał publiczność zaproszoną przez Bottiego pod scenę i trębacz nie dał się zbyt długo prosić o bisy, zagrane kameralnie, tylko z towarzyszeniem fortepianu.
Mi podobało się też i jeszcze jedno. Po zakończonym koncercie artyści odświeżeni i przebrani w „cywilne” ubrania wyszli na spotkanie z publicznością, na rozmowy, podpisywanie płyt, plakatów, biletów i pozowanie do wspólnych zdjęć ujmując przy tym skromnością, otwartością i życzliwością.

Lubię w jazzie to,że tak wiele ma twarzy. Że nawet w krótkich odstępach czasu mogę słuchać free jazzowych wycieczek Piotra Damasiewicza, mistrzowskich popisów akustycznych kwartetu Piotra Wojtasika a zaraz potem uczestniczyć w show w iście amerykańskim stylu. Prawdę mówiąc... sam sobie zaczynam się dziwić i zachodzę w głowę jak ja przeżyję muzyczny kwiecień we Wrocławiu : bo to i wypełniony po brzegi gwiazdami z najwyższej półki Jazz nad Odrą, zaraz potem Imany, Eivind Aarset podczas ciekawie zapowiadającej się Eklektik Session a na koniec jedna z najbardziej oczekiwanych gwiazd wokalistyki,  Melody Gardot. Nic nie pozostaje fanom takiej muzy jak mocno złapać się za głowę by nie popękała z nadmiaru wrażeń i głęboko sięgnąć do portfeli...

A może lepiej usiąść wygodnie w fotelu, postawić obok szklaneczkę niekoniecznie wypełnioną mlekiem, założyć słuchawki i zatopić się w cudownej „Hagar's Song” nagranej przez Charles'a Lloyda razem z Jasonem Moranem? ...