Mikołaj Trzaska gra w domu – Kilogram w Synagodze: Solar Salt

Autor: 
Piotr Rudnicki
Autor zdjęcia: 
mat. prasowe

Cyklicznie już niemal się zdarza, że grudniowe święta przychodzą dla mnie kilka do kilkunastu dni wcześniej. Dzieje się tak za sprawą Mikołaja, ale inny to Mikołaj, niżby się większa część społeczeństwa spodziewać mogła – innego rodzaju niespodzianki ma w zanadrzu i inne nakrycie głowy. Nie znajdziemy go też pod choinką, a w miejscach otwartych dla muzyki improwizowanej. Ten szczególny Mikołaj to oczywiście Mikołaj Trzaska, który pod koniec roku często wraca do domu i właśnie zagrał we wrzeszczańskiej Nowej Synagodze, dokąd prosto z Warszawy przywiózł ze sobą projekt pod nazwą Solar Salt.

Taki koncert jest przeżyciem (i prezentem) tym cenniejszym i mądrym, że choć odbył się z okazji rocznicy wydarzeń tragicznych – likwidacji getta wileńskiego – w swojej istocie był koncertem dla współczesnych, pogodną i refleksyjną celebracją spotkania ludzi, którzy mając na uwadze pamięć o przeszłości, są obecni tu i teraz. Hasło Zikaron-Lefanai, „pamięć przede mną” pozostaje w działalności Mikołaja Trzaski ideą wciąż aktualną. Świadectwo historii oddane zostało poprzez współuczestnictwo litewskich muzyków (obok Trzaski i Wacława Zimpla kwartet tworzyli Eugenius Kanevicius i Arkady Gotesman), w symbolicznych płomykach świec, które oświetlały muzyków migotliwym blaskiem, oraz w samej muzyce, która choć pełna odniesień do wielowiekowej tradycji, była nowa – w pewnym sensie nawet najnowsza z możliwych – i, w przeciwstawieniu do sprowadzania obecności Żydów polskich w życiu publicznym wyłącznie do obchodów i upamiętnień związanych z martyrologią - przeznaczona dla żywych. 

Kiedy odzywają się dwa klarnety, perkusista chwyta za dzwoneczki, a kontrabas muskany jest smyczkiem, brzmienie musi być ciepłe i łagodne. W taki też sposób rozpoczął się koncert Solar Salt. Muzyczną narrację miękko acz pewnie prowadzili od lat współpracujący ze sobą, rozumiejący się doskonale Mikołaj i Wacław, którzy wymieniając się rolą lidera podłożyli się pod puls bębnów Gotesmana i oszczędnie grający kontrabas Kanevicusa. Obaj litwini są muzykami o pewnym doświadczeniu (Kanevicius na koncie ma min. współpracę z Matsem Gustafssonem), i choć wydali się z lekka wycofani – być może był to wynik nowej dla nich sytuacji, lub specyficznego języka Nowej Muzyki Żydowskiej,  niemniej – zważywszy na dość krótki z nią staż, na scenie radzili sobie wcale dobrze. Tymczasem koncert obrał dość ciekawą formę: pierwsza improwizacja trwała przez dobre kilkadziesiąt minut, i wydawało się, że ów raz rozpalony ogień do samego końca występu ani na chwilę nie wygaśnie, gdyż w momentach wyciszenia zawsze znalazł się ktoś, kto długą partią solową płomień podtrzymał aż do chwili, kiedy pozostali powrócą z kolejnym naręczem dźwięków do wyartykułowania. W całość tę wielowątkową historię spinały też niguny i inne melodie tradycyjne pochodzące z przywróconego do życia zbioru Mosze Beregowskiego, które rozpływały się w partie nawiązujące do wpływów wnoszonych przez każdego z muzyków: w grze Wacława Zimpla nieraz słychać było echa Hery, Mikołaj Trzaska szafował charakterystycznymi dla siebie rzewnymi załamaniami melodyki, a końcową klamrą złożonego utworu okazał się nieśmiertelny temat Lonely Woman Ornette'a Colemana. Wśród gości zza wschodniej granicy niespotykaną uniwersalnością popisał się Kanevicius, który dwukrotnie podczas koncertu zostawiał kontrabas po to by zagrać na... tubie, której głęboki, grzmiący pomruk znakomicie wkomponował się w partie klarnetów tudzież altu Trzaski.

Zarówno publiczność jak i muzycy musieli poczuć się w kameralnej atmosferze synagogi bardzo dobrze, gdyż po dwóch-trzech rozległych fragmentach właściwej części koncertu, z rozpędzoną do granic możliwości przez perkusyjną galopadę Arkadego Gotesmana melodią na finał, Mikołaj Trzaska nieusatysfakcjonowany nazbyt rozmytą puentą bisu (bo i do niego, rzecz jasna, doszło) wdał się w pełną zadziorności wymianę zdań na linii alt-perkusja, by ostatecznie... zawiesić ton w środku frazy i zamilknąć na dobre, wciąż pozostawiając tym samym lekki niedosyt. Ten zabieg jednak był już zamierzony – na puentę ostateczną zasadniczo jeszcze nie czas, bowiem niebawem zapowiada się emocjonujące continuum - już za cztery dni saksofonista wraca do Gdańska z kolejnym koncertem - tym razem w towarzystwie Raphaela Rogińskiego i Macia Moretti, to jest ze składem dla nurtu Nowej Muzyki Żydowskiej niejako założycielskim. Zważywszy, ile dobrego nas spotyka ze strony Mikołaja przed świętami, wszyscy musieliśmy być w tym roku bardzo grzeczni...