Lotos Jazz Festival - Bielskiej Zadymki Jazzowej odsłona trzecia i czwarta!!

Autor: 
Maciej Karłowski
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina

Relacjonowanie trzeciego dnia XIV Bielskiej Zadymki Jazowej z dziennikarskiego punktu widzenia powinno pojawić się jeszcze wczoraj. Ale przyznam długo zastanawiałem się czy w ogóle zabierać w tej kwestii głos. Powodem, dla którego w końcu zdecydowałem był jedyny jazzowy akcent tego dnia, a mianowicie występ zespołów, którym udało się zakwalifikować do finału konkursu, który organizatorzy festiwalu wraz z magazynem Jazzforum od lat już przeprowadzają. Idea to szczytna, bo młodzieży jazzowej ze wszech miar i na wszelkie możliwe sposoby warto pomagać. Tym bardziej jeśli pomoc ta to możliwość nagrania debiutanckiej płyty oraz promocja jej poprowadzona w ścisłym związku z jedynym papierowym jazzowym magazynem w Polsce.

Źle więc by się stało żeby zmagania jazzowej młodzieży, która przecież jest najważniejsza, nie znalazły swojego miejsca w tekście relacji. Tak więc zmagania się odbyły. Komisja, której przewodził przez większość czasu dobry duch Bielskiej Zadymki Jazzowej pan Jan Ptaszyn Wróblewski miała do zgryzienia nie lada orzech. Trzeba było wybrać czterech ścisłych finalistów spośród 33 nadesłanych propozycji. W końcu udało się i na scenę w Państwowej Szkole Muzycznej wyszły kolejno big band, kwartet, trio i duet. W ostatniej chwili nastąpiła jednak zmiana w jurorskim organizmie, bowiem Jan Ptaszyn Wróblewski na wieść, że Maria Schneider zgodziła się komisji przewodniczyć, odstąpił swoje zaszczytne w niej miejsce. Tak czy inaczej, po ponad dwugodzinnych finałowych przesłuchaniach udało się wyłonić zwycięzcę, ale o tym będzie później, bowiem uroczyste ogłoszenie werdyktu nastąpiło w sobotę, podczas wielkiej gali w Teatrze Polskim.

Zwieńczeniem zaś piątkowego dnia był, a jakże koncert w klubie Klimat, który na ten czas powrócił do swojego pierwotnego przeznaczenia, a więc stał się dyskoteką. Rzędy krzeseł zostały usunięte, migające światła włączone, dymy i obrotowa kula uruchomione, a na scenę wyszedł zespół, który jak stwierdzono w zapowiedzi, sześć lat wcześniej dał już się bielskiej publiczności poznać. Co więcej tamten dawniejszy koncert uznany został za jeden z najlepszych jakie w annałach festiwalu odnotowano biją na głowę wszystkie inne koncertowe zdarzenia. NIezwykłe to tym bardziej, że ostatecznie na tej właśnie imprezie grywali m.in i Wayne Shorter, i Ahmad Jamal, i Joe Lovano czy San Francisco Jazz Collective artyści, których wstępy w recenzjach wychwalane były pod niebiosa. Nie pierwszy jednak raz rojenia krytyków  rozmijają się z rzeczywistością, więc nie ma co biadolić. Kto więc takiej sztuki dokonał? Otóż francuski zespół NoJazz tym razem wsparty talentem DJa Balata! Oto próbka jego artystycznego emploi.

I w tej sprawie mam tyle właściwie do powiedzenia. A i jeszcze może tylko dodam, że w wersji teledysku i internetowej transmisji zawsze można potencjometr głośności przesunąć w lewo. Na scenie takiej szansy nie było więc zmysł słuchu siłą rzeczy potraktowany został surowo i bez litości.

Na szczęście czekała nas jeszcze sobotnia wielka gala. Wielkość jej była tym większa, że i koncert Marii Schneider miał ją wieńczyć, i nagroda dla zwycięzców konkursu miała zostać wręczona i w końcu też okazja do świętowania nie byle jaka się przytrafiła, bowiem bielskie środowisko jazzowe tego roku świętuje 45-lecie swojego istnienia. Jak to zmierzono? Otóż bardzo prosto! Cztery i pół dekady temu powstał tu pierwszy jazzowy zespół Andrzej Zubek Quartet i od tego momentu trwa nieprzerwane pasmo sukcesów, którego Bielska Zadymka Jazzowa jest dziś najjaśniejszą manifestacją. Rys historyczny przedstawił Jan Ptaszyn Wróblewski wywołując na scenę z osobna wszystkich członków zespołu z Bogusławem Skawiną – trąbka, Bronisławem Suchankiem – kontrabas, Kazimierzem Jonkiszem – perkusja i liderem, który przez ten czas zmienił się z młodego obiecującego pianisty w szacownego profesora akademickiego, założyciela big bandu i człowieka instytucję w świecie polskiej edukacji muzycznej. Zanim zespół zagrał i pan Zubek poprowadził w dwóch utworach big band, była także część oficjalna, która przerodziła się zresztą w całkiem interesujący, tak pod względem długości, formy, jaki i przebiegu show. Część tego spektaklu to sprawa oczywista i bezdyskusyjna. Uhonorowanie profesora Zubka srebrnym orderem Gloria Artis, wręczonym rękoma miejscowych notabli przez Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pana Bogdana Zdrojewskiego, do takich należała bez wątpienia. Aniołek jazzowy dla zwycięzcy konkursu, duetowej formacji Interplay oraz nagrody symboliczne i pieniężne dla pozostałych wygranych również. Po raz drugi w tej edycji imprezy przyznany został Jazzowy Anioł. W środę odebrał go Archie Shepp, w sobotę Maria Schneider i z tym także żadną miarą dyskutować nie sposób. Wywołani zostali jednak czy to wprost na scenę, czy tylko kordialnym przywitaniem, przedstawiciele wszystkich sponsorów imprezy, od głównego i tytularnego po chyba wszystkich pozostałych. Podziękowaniom nie było końca, co wydatnie zmieniło część oficjalną festiwalu w festiwal dziękczynienia. Musiało być naprawdę groźnie, skoro gospodarz wieczoru, pan Jan Ptaszyn Wróblewski dla równowagi skomentować całość krótką, zawadiacką puentą - „Kto kopsa kasy, ten jest gites!”

W końcu jednak, ku uciesze wielu przyszedł czas na to, po co zasiedliśmy w murach Teatru Polskiego. Przyszedł czas na Marię Schneider, która tak jak dwa i pół roku temu stanęła na czele orkiestry zmontowanej z uczniów, absolwentów i profesorów katowickiego wydziału jazzu. W części skład się pokrywał z warszawską obsadą, w części nie, ale prędko okazało się, że te personalne zmiany mają praktycznie tylko kosmetyczne znaczenie. 

Oczywiście ot choćby Paweł Tomaszewski jest innym pianistą niż Krzysztof Herdzin, Paweł Dobrowolski gra inaczej niż Cezary Konrad. Obydwaj jednak bez dwóch zdań zagrali znakomity koncert. Tych jasnych punktów było zresztą więcej. Dwa sola trębacza Jerzego Małka ( m.in. „Gumba Blue”) wprost olśniewały, podobnie zresztą jak puzonowa opowieść Jacka Namysłowskiego w „Journey Home”. Świetnie wypadł również z saksofonem sopranowym Jerzy Główczewski, którego nieczęsto możemy słuchać na żywo w takich partiach, podobnie znakomity akordeonista Cezary Paciorek, a także schowany nieco w tle, ale jakże ważny dla całości basista Adam Kowalewski.

Te jasne punkty zaistniały o czym nie można zapomnieć w fantastycznie barwnej, zróżnicowanej fakturalnie przestrzeni. W kosmosie mieniącym się z jednej strony tysiącami niuansów z drugiej wykwintnym i zdumiewająco żelaznym pulsem. I ten aspekt zawdzięczamy już Marii Schneider, jej kompozycjom, jej aranżerskiej wizji i bardzo rzadkiemu darowi takiego organizowania zdarzeń, by układały się w wielowątkową i wielopłaszczyznową opowieść. I oczywiście nigdy nie ustanie tęsknota za usłyszeniem jej orkiestry w składzie, jaki sama sobie dobiera, ale teraz, kiedy po raz drugi miałem okazję posłuchać jej na czele polskich muzyków, to nie założyłbym się, że tamten zagraniczny zespół wykonałby jej utwory lepiej. Inaczej na pewno, ale czy lepiej nie mam pewności.

A na zakończenie znów pojawił się szef festiwalu Jerzy Batycki i zaprosił na niedzielne, wieczorne harce w schronisku na Szyndzielni oraz niedzielny koncert Jana Ptaszyna Wróblewskiego z Komedą, Trzaskowskim i Kurylewiczem w tle. I jak tu nie podziwiać dystansu nestora polskiego jazzu, który owszem zaproszenie podtrzymał, ale także dodał i to bez kokieterii, ale z uśmiechem, że na pewno nie będzie to tak piękny koncert.