Krakowska Jesień Jazzowa 2015: Trzaska/Harnik/Brandlmayr i Large Unit Paala Nilsena-Love'a w MOCAKU

Autor: 
Bartosz Adamczak
Autor zdjęcia: 
mat.promocyjne
Krakowska Jesień Jazzowa na dwa koncerty przeniosła się w gościnne progi MOCAKu czyli Krakowskiego Muzeum Sztuki Współczesnej. Ma to też i jakąś wartość symboliczną, muzyce jazzowej odmawiano statusu Sztuki (dotyczy to oczywiście nie tylko jazzu). Paradoksalnie częściej można dziś usłyszeć zarzut wypominający odejście od rozrywkowych korzeni jazzu w stronę sztuki technicznej, intelektualnej (dotyczy rownież tak zwanej sztuki współczesnej). Obie dyskusje są stare jak sam jazz, czasy swingu jak i ortodoksyjnego podziału sztuki na niską i wysoką mineły dawno temu. 
I tak wśród tych wszystkich sprzeczności, przeszłości, współczesności wysłuchaliśmy dwóch koncertów diametralnie odmiennych. Z jednej strony kameralne trio Trzaska – Harnik – Brandlmayr. Z drugiej 11-osobowy skład Large Unit pod wodzą Paala Nilssen-Love'a.
 
Jest coś niezwykle intrygującego w zestawieniu saksofonu, fortepianu i perkusji. Nie jest to połączenie klasyczne, ale wyraźnie obecne we freejazzowej tradycji. Oczywiście sztandarowym przykładem jest tutaj działające od kilku dekad trio Schlippenbacha (mamy tuż za sobą koncert na festiwalu Ad Libitum) ale warto też sięgnąć po płyty Lotte Anker / Craig Taborn / Gerald Cleaver czy Alexey Kruglov / Alexey Lapin / Oleg Yudanov). 
Te trzy instrumenty poruszają się w zupełnie innych przestrzeniach brzmieniowych, pozostawia to ogromną swobodę, przestrzeń poszczególnym muzykom. Mikołaj Trzaska, Elisabeth Harnik I Martin Brandlmayr tę przestrzeń wykorzystali znakomicie. Szczególnie intrygowała gra Harnik, z jednej strony mocno abstrakcyjna czy nawet dekonstrukcyjna, ale jednocześnie też lekko transowa, hipnotyczna, za sprawą swoistego zapętlania fraz. Harnik często sięga do wnętrza fortepianu, niepokojące rezonanse strun budują dodatkową dramaturgię improwizacji, Ruchy jej palców na klawiaturze tworzą skomplikowane, zaskakujące figury geometryczne, naddają też rytmiczną strukturę improwizacji. 
Brandlmayr to perkusista – eksperymentator. Rozbudowuje nieustannie język zestawu perkusyjnego, pojawiają się licznie różne metalowe gongi, perkusyjne akcesoria. Kluczowym elementem jego gry jest melodyczność,  (choć były też i fragmenty gdzie dramaturgia wymagała gry mocnej i gęstej).
O muzyce Mikołaja pisałem już wiele, brzmienie jego saksofonu (czy klarnetu basowego) zawsze było mi szczególnie bliskie i tak jest do tej pory. Kluczowym elementem jego gry jest dla mnie ogromny ładunek emocjonalny. Pewna kruchość, intymność wyczuwalna w powstałym dźwięku, niezależnie od tego czy jest to saksofonowy krzyk, czy melodia wyszeptana.
 
Można próbować analizować poszczególne elementy powstałej w ten sposób muzycznej historii, jej dramaturgie, brzmieniowe faktury, tempo itp. Istota jest jednak w poetycki sposób nieuchwytna, choć wyczuwalna. Wszystkie kwestie techniczne są natury drugorzędnej względem emocji – tych było piękne bogactwo.
 
 
Tydzień później w tej samej przestrzenii pojawił się zespół Large Unit. Nazwa nie kłamie – zespół szczelnie wypełnia scenę, w końcu 11-osobowy zespół przedstawia już całkiem spore wyzwanie logistyczne. Poza liderem w składzie pojawia się kilka postacji znanych już krakowskiej publiczności – energetyczny Jon Rune Strom na kontrabasie, Per Ake Holmlander na tubie, Mats Aleklint, wyśmienity puzonista zagrała z grupą Angles na otwarcie festiwalu, muzyk obecny w kilku europejskich większych składach, także ceniony aranżer (odpowiedzialny np. za nagrania sekcjie dętej na płycie The Thing z Neneh Cherry). Poza tym na scenie sporo postaci dla polskiego słuchacza raczej anonimowych, co oczywiście niczego jeszcze nie przesądza – niezwykle dobrze wspominam wiele koncertów zagranych przez szerzej nieznanych młodzików ze Skandynawii.
 
Ma Paal Nilssen-Love rozmach. Dwie sekcje rytmiczne, tuba, gitara, elektronika, puzon, trąbka oraz dwa saksofony (czasami też flet poprzeczny). Gestem pełnym rozmachu jest też debiutanckie nagranie formacji dostępne w boksach w wersji 4 cd albo 4 LP + cd. Nie da się ukryć, że kiedy ta 11osobowa orkiestra złapie groove, to brzmienie też jest pełne rozmachu.
 
 
W związku z problemami technicznymi na trasie, do Krakowa dotarł ze sporym opóźnieniem i zagrał jeden set, dość wyraźna była jednak cezura w połowie koncertu. Pierwszą połowę wypełniły kompozycje, w których bardzo krótkie były fragmenty zagrane przez cały skład, stanowiły one tylko specyficzne przejścia improwizacjami granymi przez ograniczone sekcje zespołu. Energetycznym, mocno szarpanym solem wyróżnił się dla mnie gitarzysta Ketil Gutvij, brzmieniowo zaintrygował jak zwykle Per-Ake Holmlander. 
W drugiej części koncertu sekwencje orkiestralne są dłuższe, przybierają formę melodycznych riffów, pojawia się w grze orkiestry zdecydowanie więcej entuzjazmu, który udziela się też słuchaczowi. Słuchaniu wielu fragmentów o bardziej rockowej dynamice towarzyszy niekwestionowana frajda. Jedna z ostatnich kompozycji tworzy swoisty pojedynek między dwoma kwintetami na scenie, pojawia się rytmiczny kontrast, podstawa dramaturgicznego napięcia. Takich zabiegów kompozycyjno-aranżycyjnych jest, niestety, niewiele, kompozycje Paala są raczej szkicowe, chwytliwe melodie pozbawione są harmonicznej rozbudowy, która pozwoliłaby wykorzystać możliwości brzmieniowe tak rozbudowanego instrumentarium. To największy zarzut i watpliwość jaki mam względem tego koncertu – rozmachowi logistycznemu nie towarzyszy tu rozmach koncepcyjny, kompozycyjny ani improwizatorski, który by usprawiedliwił obecność aż 11 muzyków na scenie.