Jazzowa Jesień: Misterium Shakti

Autor: 
Armen Chrobak

Dla wielu był to najbardziej wyczekiwany występ całej tegorocznej edycji Jazzowej Jesieni w Bielsku Białej. Wydarzenie, które elektryzowało fanów muzyki jazzowej, o którym wzdychano, szeptano nabożnie, w którym złożone były oczekiwania tych wszystkich, którym udało się zdobyć bilety. Niemała rzesza tych, którym szczęścia brakło, ale jego deficyt kompensowali nadzieją, że tuż przed koncertem uda się zdobyć upragniony bilet, stała na zewnątrz Bielskiego Centrum Kultury.

Widownia sali koncertowej wypełniona była do ostatniego miejsca. Na scenie konferansjer, mimo zastosowania ogromnego skrótu, minuta po minucie wymieniał zasługi, osiągnięcia, dorobek jednego z wielkich żyjących twórców, których talent i śmiałość oraz głód odkrywania całkiem nowych obszarów, posunęły rozwój muzyki o kilka solidnych kroków do przodu – legendarnego Johna Mclaughlina, współtwórcy słynnych, powstałych w latach 70-tych XX w. grup: The Mahavishnu Orchestra, Shakti, jak również tria gitarowego stworzonego wspólnie z Alem Di Meolą, i Paco de Lucią (reaktywowanego wiele lat po rozpadzie, podobnie zresztą jak słynna grupa Shakti).
Sobotni koncert odbywał się w ramach trasy Remember Shakti celebrating 40th Anniversary, choć zespół Shakti, który oryginalnie tworzyli: Mclaughlin, świetny indyjski tablista Zakir Hussain, L. Shankar (grający na skrzypcach), T.H. "Vikku" Vinayakram (grający na tradycyjnych glinianych indyjskich instrumentach perkusyjnych: mridangam i ghatam), Ramnad V. Raghavan (grający na mridangamie) w rzeczywistości powstał w 1975 r.

Już pierwszy rzut oka na scenę intrygował i wzmacniał odczucie, że wszystkim, którzy znaleźli się na widowni BCK dane będzie uczestniczyć w niezwykłym, egzotycznym wydarzeniu (rytuale, obrzędzie, medytacji – nie było to jasne). Na szerokość estrady ułożono platformę, która następnie została „zaścielona” dywanem, na którym stały: z jednej strony – tabla i mridangi Hussaina, z drugiej zaś gliniany dzban ghatamu i kanjira Selvaganesha.

Gdy światła na sali pogasły, na scenę wkroczyli ubrani w odświętne, orientalne szaty muzycy (w składzie reaktywowanej grupy Remember Shakti pojawili się znani z pierwszego składu Shakti: Mclaughlin, Hussain, jak również artyści, którzy weszli do składu powstałego 20 lat później Remember Shakti: wokalista indyjski Shankar Mahadevan, znakomity mandolinista U. Shrinivas (na co dzień grający odmianę tradycyjnej muzyki indyjskiej – karnatyckiej) oraz V. Selvaganesh (syn Vinayakrama, grający jak ojciech na ghtamie i mridangamie).

Od początku pierwszego utworu – Bending the rules – powietrze zawibrowało od niezwykłego, czystego i przejmującego głosu Shankara Mahadevana, który modulował głos tak odmiennie od europejskiego, zachodniego sposobu śpiewania. Efekt wzmocniony dodatkowo pulsującym, orientalnym rytmem tabli i głębokim, niskim i potężnym uderzeniem kanjiry (widok tych południowoindyjskich bębenków/tamburynów był tak niewinny, i niegroźny, że można je było zupełnie zbagatelizować… Aż do momentu, gdy zagrały we wprawnej dłoni Selvaganesha).
Słuchając w oszołomieniu i zachwycie melodii, która była niepodobna do tych, jakie pobrzmiewają w naszej części świata, można było doznać refleksji jak silne musiało być wrażenie zachodniej publiczności na początku lat 70-tych, gdy po raz pierwszy dane jej było zakosztować smaku fuzji dźwięków Wschodu z dźwiękami Zachodu.
Elektryczna mandolina U. Shrinivasa i gitara elektryczna McLaughlina prześcigały się dając akompaniament, tkany w szaleńczym tempie na pozostającej w lekkim półmroku scenie.

Atmosfera panująca wśród muzyków była niezwykła – patrzący w ich kierunku słuchacz miał wrażenie, jakby był zewnętrznym obserwatorem na swego rodzaju uroczystym, żywiołowym spotkaniu rodzinnym: muzycy siedzieli ze skrzyżowanymi nogami jakby w półokręgu, spoglądając w stronę tego, któremu w danym momencie przypadła wiodąca rola prowadzenia narracji utworu, wyciągając w jego stronę raz po raz rękę, wykrzykując z aprobatą: balle (co w języku Punjabi wyraża zadowolenie i szczęście).
Po pierwszych utworach McLaughlin zwrócił się do publiczności przedstawiając swych znakomitych towarzyszy, przypomniał o 40-letnim istnieniu grupy. Po krótkiej zapowiedzi na scenie zabrzmiała kolejna kompozycja: Ma No Pa, wypełniona rozbieganą partią gitary, łamanym, to przyspieszającym,  to zwalniającym rytmem wybijanym na instrumentach perkusyjnych, wibrującymi w szaleńczym tempie dźwiękami elektrycznej mandoliny Shrinivasa.

Następny utwór: Lotus feet - nastrojowa, przepiękna ballada zbudowana z dialogu między załamującą się charakterystycznie linią wokalu, a zrównoważonymi akordami gitary, za którymi podążała mandolina, z niezwykłym, łkającym vibrato. Spływające spod sufitu sceny światła, ornamenty w głosie Mahadevana, dłoń śpiewaka zataczająca tajemnicze kręgi w powietrzu wzmacniały podniosłą, głęboką atmosferę mistycznej uroczystości.
Kolejną kompozycję - Danse - rozpoczęła zabawna wymiana (no właśnie, czego? zdań, okrzyków przekształconych w swoiste wokalizy w stylu scat?) między Hussainem, a siedzącym naprzeciw niego Selvanganeshem. Tylko po niedługiej chwili głosom obu mężczyzn zaczęły towarzyszyć pozostałe instrumenty: gitara, mandolina i bębenki, tabla, ghatam. Na koniec w melodię utworu wdarł się przenikliwy głos Shankara Mahadevana. Publiczność była tyleż oczarowana co oszołomiona siłą kompozycji.
Jeśli któryś z wcześniejszych utworów można było określić mianem medytacji, ten wyrażał dalekowschodnią ekstazę.
Kiedy wybrzmiały ostatnie dźwięki pieśni, Mahadevan podziękował publiczności gestem złożonych dłoni, opuścił scenę i zniknął w półmroku. Siedząc na gęstym, wzorzystym dywanie na scenie pozostali Mclaughlin, Hussain, Shrinivas i Selvaganesh, by kontynuować misterium.

W kolejnym utworze, zachowując jego orientalny, wschodni charakter, lider grupy – John McLaughlin przemycał wtręty bluesa, rocka. Odważna improwizacja wpierw na mandolinie, zaraz potem na gitarze zdradzała przywiązanie muzyków również do tradycji jazzowych, których w tym koncercie nie mogło zabraknąć.
Następna kompozycja zapowiedziana przez Hussaina stanowiła adaptację klasycznej pieśni indyjskiej pod tytułem Sakhti (co oznacza przyjaciela). Do jej wykonania potrzebny był silny, przenikliwy głos, więc na scenę powrócił Mahadevan. Sakhti rozpoczęła się jako dość prosto brzmiąca pieśń o stosunkowo lekkiej, spokojnej melodii, która stopniowo zaczęła przechodzić w bardziej nieokiełznaną, namiętną improwizację, podkreśloną rytmem, ognistymi, podkręconymi partiami gitary, by nagle, gdy publiczność całkiem już zatopiona w rwącym nurcie utworu, zwolnić i ponownie przypomnieć melodię Sakhti z początku kompozycji.
Na scenie brzmiały kolejno dalsze utwory: szósty – Being you, being me, siódmy, ósmy…, jedenasty.

Wszystkie niezwykle przejmujące, poruszające wyobraźnię publiczności, wywołujące gorący aplauz tych, którzy słyszeli je po raz kolejny, jak również tych, którzy tego wieczoru po raz pierwszy obcowali z Shakti.

To co zachwycało oprócz wyjątkowej, całkowicie odmiennej niż dotychczas zaprezentowana podczas tegorocznej edycji festiwalu, muzyki, to intymna, pogodna, pełna ciepła i bliskości więź między muzykami – więź, zdawało się na głębszym, duchowym poziomie, wyrażana w pełnych aprobaty spojrzeniach, geście dłoni kierowanych w stronę tego z artystów, któremu w danej chwili przypadała rola prowadzącego narrację utworu.
Gdy wybrzmiały dźwięki ostatniego bisu, poruszona, podekscytowana publiczność nagrodziła muzyków gromką owacją na stojąco, zaś w głowach, a przede wszystkim sercach słuchaczy trwało poczucie szczęścia: balle!