Dziś wszyscy jesteśmy McFerrinami – McFerrin+ na Solidarity Of Arts w Gdańsku

Autor: 
Piotr Rudnicki

Jest ciepły, letni wieczór, sam środek długiego weekendu w Gdańsku. Ciągnącą się wzdłuż Nowej Motławy ulicą Szafarnia w kierunku Polskiej Filharmonii Bałtyckiej podąża coraz gęstszy z każdą minutą tłum ludzi. Razem z tymi, którzy na Ołowiankę już dotarli, stawią się ich tam tysiące. I choć trudno w to uwierzyć, wszyscy śpieszą na koncert jazzowy. Przepraszam – na widowisko jazzowe. Jego gwiazdą w tym roku ma być niejaki Bobby McFerrin. 

Koncerty „z plusem” to niewątpliwie perła w koronie festiwalu Solidarity Of Arts. Wielkie nazwiska, spektakularna oprawa i transmisje na żywo na kilku kanałach telewizyjnych co roku przyciągają znacznie większą liczbę zainteresowanych, niżby mogło się w okolicach plenerowej sceny Filharmonii zmieścić. No i magiczne słowo „jazz”, które sprawia, że wstyd się na takim wydarzeniu nie pojawić. Bo przecież tak naprawdę szeroki „crowd” zna się na muzyce i kultury wysokiej łaknie. A skoro łaknie, to ją otrzymuje: Bobby McFerrin jest wszak osobowością, artystą niezwykle utalentowanym i wszechstronnym, co miał okazję na trzech wielkich scenach wczoraj pokazać.

Zanim jednak zaprezentował swe umiejętności wokalne wystąpił w roli dyrygenta, prowadząc Orkiestrę Polskiej Filharmonii Bałtyckiej podczas wykonania jednej z symfonii Prokofiewa. Niestety stosunkowo niewielu spośród zebranych mogło utworu spokojnie wysłuchać, gdyż przeszkodą był nieustannie przesuwający się z miejsca na miejsce, wciąż - mimo iż koncert rozpoczął się z opóźnieniem - napływający  tłum. Kalejdoskop wokalnych form i stylów, czyli to, na co wszyscy czekali, ruszył więc dopiero, gdy mistrz ceremonii założywszy batutę za ucho zastąpił ją mikrofonem, na rozgrzewkę wykonując Swing Low Sweet Chariot, po którym nastąpił zawsze sprawdzający się medley w klimacie... country. Zapowiadało się więc na niezgorszy spektakl. Skromny zespół McFerrina od początku epatował dobrym humorem, który po kolei udzielał się wszystkim kolejnym jego gościom. Szczególnie świetnie zdawała się bawić Urszula Dudziak, która w towarzystwie własnych muzyków wykonała min. „Turkish Mazurka” Jana Smoczyńskiego i z nieschodzącym z twarzy uśmiechem pląsała po scenie, popisując się wokalnie nie rzadziej i nie mniej, niż sam bohater wieczoru. Kiedy Amerykanin wszedł w końcu na scenę i wszczął żartobliwy z nią pojedynek na improwizacje, różnica klas (bo może nie umiejętności) dość szybko jednak wyszła na jaw. Owacji jak i komplementów rzecz jasna po obu stronach nie zabrakło, ale show musiało trwać nadal, więc od stylowego jazzu miękko przeszliśmy tym razem w gospel, gdyż na lewej scenie czekała już grupa Vocobularies – w jej repertuarze natomiast po Psalmie 23 znalazł się quasi-afrykański utwór o charakterze etnicznym. Tutaj, tak samo jak w każdej kolejnej części, scenariusz koncertu się powtórzył: zespoły najpierw występowały solo, po czym dołączał do nich Bobby McFerrin, by przebierając palcami po mikrofonie użyć wedle uznania i wyczucia, instrumentu, z którego słynie najbardziej, czyli własnego głosu. A ponieważ pierwsza połowa widowiska wokalizami była wręcz przeładowana, miał po temu wszelkie możliwości, tak więc poza klasyczną techniką improwizacji zdarzało mu się, choć nieczęsto, wykorzystywać śpiew gardłowy bądź np. imitować trąbkę.

Ten ostatni trik sprawdził się zwłaszcza przy segmencie z formacją Laboratorium, której wokalista Marek Stryszkowski nie chcąc pozostać w tyle za poprzednikami również solennie obdarzył szeroką publiczność brzmieniem swego głosu. Publiczność jednakże, słysząc kolejną wariację tej samej de facto formuły – tym razem w stylistyce electro-jazzowej funkującej dyskoteki – zaczęła się wyraźnie przerzedzać. Na szczęście kolejne punkty programu były już znacznie bardziej interesujące: folkowa grupa Bulgarian Voices: Angelite nie tylko zaprezentowała się najbardziej oryginalnie i najlepiej w sensie artystycznym, ale też przyćmiła samego McFerrina, który nie bardzo wiedział, jak odnaleźć się w nietypowym metrum ludowych, bałkańskich pieśni. Tłum ożywił się za to na dobre, gdy następni „w kolejce” Atom String Quartet zagrali filmowy temat z  serialu 07 Zgłoś Się". ( reszta zagranych przez kwartety utworów to: Winter Song, Krzysztofa Lenczowskiego, I Shall Be Released Boba Dylana oraz, Manhattan Island Mateusza Smoczyńskiego). Na zakończenie trzygodzinnego maratonu zagrał najświeższy z projektów Bobby'ego McFerrina, czyli SpiritYouAll, w towarzystwie którego wokalista wykonał pochodzące z wydanego w tym roku albumu przearanżowane wersje tradycyjnych amerykańskich songów: korzennego bluesa 2515, żywiołowego Joshuę a na zakończenie – jak się można było spodziewać po festiwalu mającym propagować idee wolności – wzniosły spiritual Freedom Is A Voice.

W ten sposób spełniono wszystkie wymogi tego, co nazywamy dobrym show. Spełniły się oczekiwania publiczności, która rozeszła się do domów uszczęśliwiona możliwością uczestniczenia w tak ambitnym wydarzeniu (w dodatku – absolutnie za darmo). Przeświadczeni o własnym sukcesie organizatorzy w dalszym ciągu będą podobne igrzyska urządzać, inwestując w potężną infrastrukturę i megapromocję oraz angażować świeżo ujawnionych znawców jazzu tudzież gwiazdy o głośnych nazwiskach. I na pewno wieść o tym wspaniałym wydarzeniu dojdzie do miejskich radnych i ministerialnych mecenasów, którzy te wielkie wydarzenia finansują. Bo znowu się udało! Don't Worry, Be Happy! I do zobaczenia za rok!