Czekając na Cecila - relacja z koncertu otwierającego IX edycję Jesieni Jazzowej w Bielsku Białej

Autor: 
Piotr Jagielski
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina

Wieczór inaugurujący dziewiątą edycję festiwalu Jazzowa Jesień w Bielsku-Białej rozpoczął się...cóż...mocno się on rozpoczął. Wystarczyło rzucić okiem na plakat i zorientować się, że festiwal otwierają w tym roku trio Colina Vallona i duet Cecil Taylor/Tony Oxley. Dziękuję bardzo.

I było bardzo, bardzo miło, choć trzeba przyznać, że wszystko rozpoczęło się z lekkim poślizgiem. Trio utalentowanego szwajcarskiego pianisty, Colina Vallona, którego płyta „Rruga” wydana w ECM, zbiera zewsząd pochwały, zaprezentowało się bardzo przyjemnie jednak dopiero od czwartego utworu można było powiedzieć, że prezentuje bardzo wysoki poziom. Na początku koncertu być może muzycy nie byli jeszcze odpowiednio rozgrzani i potrzebowali chwili na uzewnętrznienie swoich nieprzeciętnych umiejętności. Cała reszta koncertu była już porywająca. Trio dowodzone przez Vallona brzmiało świeżo i dynamicznie. Samemu pianiście nie brakowało pomysłowości w grze i wydobywaniu z fortepianu nieprzewidzianych dźwięków. Utwory rozwijały się stopniowo, nabierając coraz żywszych kolorów, wszystko było bardzo przemyślane i inteligentne. Zdumiewające jest czasami, jak wiele można wydobyć używając tak niewielkich środków Trio Vallona grało bardzo oszczędnie, szczególnie pianista, a jednak utwory były nasycone treścią i barwą; niczego nie zabrakło a zespół zrehabilitował się szybko za leciutki falstart.

Gdy trio Vallona grało swój bis, atmosfera na sali coraz bardziej gęstniała. Wszyscy czekali na wydarzenie wieczoru. W przerwie, przewidzianej na piętnaście minut, następowało nerwowe oczekiwanie, przeskakiwanie z nóżki na nóżkę i ogólne zaniepokojenie. Przypomnijmy – to, że nazwisko Cecila Taylora pojawia się na plakacie, nie oznacza od razu, że artysta z pewnością pojawi się na koncercie. Pianista odwoływał już koncerty w Polsce trzy razy, w 2007 roku w Bielsku. Gdy zabrzmiał dzwonek na koniec przerwy, wszyscy nerwowo układali się w swoich miejscach na sali. Światła przygasły, jak trzeba, instrumenty stały na scenie, na którą wyszedł jednak zapowiadający i poinformował, że „Cecil Taylor jest artystą o niezwykle złożonej osobowości i koncentruje się na występie. Proszę państwa o cierpliwość”. Szmer przeszedł przez publiczność ale najważniejsze, że Taylor jest w budynku. Niby tak, ale na drodze z garderoby na scenę wydarzyć się może jeszcze tak wiele rzeczy, które mogłyby go przestraszyć czy zniechęcić, że nikt chyba nie czuł się pewny, że koncert się odbędzie. Gdy minęła godzina czekania, Cecil nagle pojawił się na scenie. Zupełnie bez zapowiedzi, bez przytupu; po prostu usiadł, skinął na perkusistę Tony'ego Oxleya i zaczął grać. I tu właściwie powinna się skończyć relacja, ponieważ naprawdę nie wiem, jakimi słowami można by opisać koncert Cecila Taylora. Co z tego, że napiszę „wspaniały”, „imponujący”, „genialny”? Wszystko to prawda, ale napisanie o Taylorze, że jest genialny to tak jakby napisać o Paryżu, że jest piękny jesienią.

 

Niesamowite, że w wieku 82. lat można mieć wyobraźnię i dynamikę dwudziestolatka. Cecil Taylor jest w wielkiej formie, jego umysł pracuje na najwyższych obrotach a ciało sprawnie podąża za myślą. Fantastyczny popis sprawności intelektualnej.

Mniej więcej w połowie występu, Taylor rozpoczął część recytatorską. Czytał swoje poezje pod akompaniament Oxleya. Literackie prace Taylora przypominają o najlepszych latach twórczości takich poetów jak Allen Ginsberg, Lawrence Ferlinghetti czy e. e. Cummings. Jednak najciekawszy, w moim przekonaniu, aspekt recytatorskiego występu Taylora polegał na tym, jak pianista traktuje słowo. Mam wrażenie, bardzo sugestywne, że artysta nie traktuje wiersza jako przekaźnika sensu, a głównie jako dźwięk. Dźwięk, który podlega modulacji, przekształcaniu w takim samym stopniu jak dźwięk wydobyty z instrumentu. Cecil jęczał, wył i inkantował jak szaman. Z gąszcza dźwięków wydobywanych paszczą, dało się wydobyć strzępy narracji – Taylor mówił o transcendencji, mistycyzmie, Ameryce a zakończył to wszystko opowieścią o zabójstwie Malcolma X. Skończył, wrócił do fortepianu i grał jeszcze przez chwilę. Później ukłonił się i zbiegł ze sceny tak jak na nią wszedł – bez zapowiedzi.

Warto było czekać na Cecila tę godzinę w tym niemożliwym napięciu i niepewności.