Salt
Przyznam szczerze, do głośnych debiutów podchodzę nieco nieufnie. Szczególnie, kiedy są to debiuty wokalistek, których duże koncerny poszukują, jak niegdyś alchemicy kamienia filozoficznego.
Wokalistka, która dobrze wygląda i przynajmniej znośnie śpiewa to niemal gwarancja jakiego takiego sukcesu komercyjnego. Wokół takiej panienki da się rozkręcić promocyjną machinę i, w zależności od potrzeb, przypiąć raz to etykietkę wokalistki soulowej, raz jazzowej, kiedy indziej popowej tak, aby na każdym froncie dało się o coś zawalczyć. Nie byłoby w tym nic złego gdyby nie fakt, że w znakomitej większości wypadków za promocją nie idzie jakoś ani porażający talent, ani obezwładniająca muzykalność.
Skłamałbym pisząc, iż nie obawiałem się, że identycznie będzie w przypadku urodzonej w Georgii Lizz Wright, która płytą "Salt" odnotowała swój fonograficzny debiut. I pomyliłem się srodze, choć z drugiej strony z umiarkowanym entuzjazmem promowałbym młodziutką Wright jako divę. Na razie jest wokalistką, która potrafiła mądrze otoczyć się jazzmanami. Szczególnie mam tu na myśli wybór perkusisty - Briana Blade'a. To nie tylko znakomity instrumentalista, ale także wytrawny akompaniator, który przez lata pracował z samą Joni Mitchell.
Do samego jazzu Wright wydaje się mieć stosunek umiarkowany, co właściwie nie dziwi w dzisiejszych czasach. Wright śpiewa piosenki, sama je komponuje lub sięga po repertuar innych, ale nie jest to Cole Porter czy George Gershwin, ale Chick Corea ("Open Your Eyes"), Mongo Santamaria i Oscar Brown albo Siergiej Rahmaninov ("Vocalise"), jazz zaś jest tu obecny w wymiarze nieobszernych improwizacji, nastroju czy ogólnego muzycznego emploi. Jest go na tyle mało, że nie przestraszy płochliwych i wystarczająco dużo by rozpoznali to jazz fani.
Trochę to przypomina stingowskie podejście do rzeczy. Najważniejsze jednak, że płyta jest udana i miła.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.