Hyper Nature

Autor: 
Andrzej Nowak (Trybuna Muzyki Spontanicznej
Isysxae
Wydawca: 
Gustaff
Dystrybutor: 
Gustaff
Data wydania: 
30.09.2022
Ocena: 
5
Average: 5 (1 vote)
Skład: 
Tom Chant – saksofon tenorowy i sopranowy, Ferran Fages – gitara elektryczna oraz Pere Xirau – perkusja.

Katalońskie trio Isysxae debiutowało w tym roku fonograficznie pod egidą Gusstaff Records, a za kilka chwil zadebiutuje też w Polsce scenicznie, będąc znaczącym wydarzeniem trzeciego dnia Fast Forward 6. Spontaneous Music Festival 2022.

Trio o nazwie własnej, której żaden nie-Katalończyk nie jest w stanie prawidłowo wymówić tworzą: Tom Chant – saksofon tenorowy i sopranowy, Ferran Fages – gitara elektryczna oraz Pere Xirau – perkusja. Nagranie studyjne pochodzi z listopada ubiegłego roku (Chrystal Christ Studio, Barcelona) i składa się z dziewięciu improwizacji, które trwają łącznie 22 minuty z sekundami.

„Hiper Natura” budowana jest wedle pewnej reguły. Krótkie, niespełna dwuminutowe wystrzały armatnie, które gotują się od emocji i czasami zioną niezwykle ekspansywną dynamiką, przeplatane tu są nieco dłuższymi, ale również dość krótkimi formami, czasami zupełnie pozbawionymi tempa, stawiającymi na brzmienie przesterowanej gitary, preparowanego saksofonu i perkusji, która miażdży przedmioty na werblu. Pierwsza improwizacja, to gorąca magma sfuzzowanej gitary, równie agresywnego saksofonu i perkusji, która oplata te spazmy dźwięków gotującym się „drummingiem”. Zgiełk, krzyk „ex-machina”, świst powietrza i post-akustyczny rechot, to elementy składowe tego horroru. Druga opowieść stoi w miejscu i ryje bruzdy w ziemi basowym dronem, piskiem saksofonu i perkusyjnego werbla - oto nowa definicja improwizowanej preparacji żywego instrumentu. Jakże bolesna dla wszystkich stron procesu, i jakże piękna na swój sposób! Zaraz potem rockowy przełom gitary, pełny psychodelii, który skomentowany zostaje histerycznym wrzaskiem saksofonu. Wszystko dzieje się na głębokim wdechu, grozi śmiercią lub kalectwem. Czwarta improwizacja trwa prawie pięć minut. Tu pracuje echo, gitarowy wzmacniacz strzelający prądem zmiennym i małe perkusjonalia. Przed nami wielkie urwisko, a dalej już tylko dubowe echo pustki. Narracja skrzy się drobiazgami, całą plejadą małych „fake sounds”.

Piąta odsłona tego spektaklu trwa minutę i kilka sekund. Atakuje znienacka, ma punkowy pazur, ocieka krwią i pnie się ku górze gitarowym śpiewem przez zaciśnięte zęby. Kolejna dźwiękowa masakra trwa nieco dłużej, zgodnie z zasadą nakreśloną na wstępie recenzji. Gitarowy wzmacniacz pracuje tu swoją masą, zdaje się tłamsić gitarę. Saksofon znów idzie w lament, rwie trzewia i chłodzi się gęstym „drummingiem”. Ale improwizacja stoi w miejscu, w mule bagiennym, nie zdolna na wykonanie jakiegokolwiek kroku do przodu. Gęstnieje, łyka strzęp dynamiki, a potem umiera. Tuż po niej topimy się w dark ambiencie sprzęgającej się gitary. Saksofon wije się w konwulsjach, ale jego męki dzieją się jakby na drugim planie. Tymczasem szemrzące talerze budują śmiertelny dron. Ósemka, jakby na przekór zasadom tej dramy trwa ledwie minutę z drobnym okładem. Dubowe echa martwego już wzmacniacza gitarowego, rechot dęciaka i nerwowe macki perkusjonalii. Wreszcie koniec tego szaleństwa, który trwa prawie całe trzy minuty! Talerze, skowyt saksofonu i psychodeliczna gitara z martwą przestrzenią pomiędzy strunami, które krzyczą i śpiewają. Dygot końca wydaje się wyjątkowo bolesny. Szybując po piekle nieba noise story dobiega końca tuż po wybiciu dwudziestej drugiej minuty. Leżymy martwi lub stoimy osłupiali. Chcemy więcej! Ale wytrwali zostaną wysłuchani, może już najbliższej jesieni, na scenie pewnego poznańskiego klubu. Obyśmy dożyli tej chwili!