TRAGEDIA MŁODEGO JAZZMANA – w VII aktach

Autor: 
Antoni Szczepański
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

TRAGEDIA MŁODEGO JAZZMANA – w VII aktach

Chór:                           Czy fajnie jest być młodym jazzmanem w Polsce?

Młody jazzman:           Fenomenalnie, fantastycznie, arcywspaniale, przecudownie!

 

W jazzie – jak w każdym skądinąd gatunku muzycznym – większość tego co już zostało nagrane, a także większość tego co aktualnie się nagrywa (i co można usłyszeć na koncertach) to muzyka przeciętna, lub wręcz zupełnie słaba. Tak, tak – wiem że jazz to gatunek królewski, muzyka wysoka, jak śmiem mówić o jazzie cokolwiek złego?! – taka jest jednak prawda. Zapewne każdy człowiek bardziej osłuchany dojdzie w końcu do wniosku, że sporo jest muzyki średnio zagranej, wtórnej wobec tego co dookoła (i współcześnie, i w tradycji), bez polotu, bez pomysłu, bez fantazji, muzyki niepotrzebnej. I oczywiście taka jest kolej rzeczy, że w danej dyscyplinie nigdy nie ma samych wybitnych jednostek, a tylko wybrani mogą być geniuszami - jest to jednak temat na osobne rozważania.

W obliczu powyższej, przykrej może dla niektórych, prawdy na temat otaczającej nas improwizowanej rzeczywistości, zasadne wydaje się być pytanie o to jak będzie dalej? Czy w przyszłości polski jazz będzie zmierzał ku lepszemu? Czy wybijemy się na coś więcej? Czy Wisła będzie płynęła znakomitymi nowościami fonograficznymi w gatunku muzyki improwizowanej? Jeśli kogokolwiek interesują odpowiedzi na te pytania, warto zastanowić się jak wygląda sytuacja tych, którzy dzisiaj są na początku drogi, a już niedługo (lub za kilka lat) staną się elitą (lub przynajmniej głównym wypełniaczem) jazzowej sceny w naszym małym kraiku. Jacy są młodzi jazzmani? Jakie są okoliczności ich edukacji? Jakie mają oni szanse wejścia na muzyczny rynek?

 

AKT I. Po co chcę być muzykiem?

Rozmawiając z młodymi jazzmanami można odnieść wrażenie, że nie do końca wiedzą o co im właściwie chodzi. Nie mówię tu o życiu, ale przede wszystkim w muzyce. Po co chcę grać jazz? Czy rzeczywiście chcę go grać? Czy koniecznie chcę być muzykiem? Na jakiej podstawie oczekuję od ludzi, że pochylą się nad moją muzyką? Czy mam widowni cokolwiek do zaproponowania? - Te pytania nie są oczywiście wygodne, a zadanie ich sobie musi prowadzić młodego muzyka do bólu głowy. Nie zmienia to jednak faktu, że bez udzielenia samemu sobie odpowiedzi na te pytania, początkujący jazzman wydaje się skakać do rwącej rzeki bez sprzętu, planu i wiedzy o tym, co za kolejnym zakrętem.

Przeciętny student uczelni muzycznej wydaje się chcieć ,,po prostu grać”. Czy będzie to najgorsza chałtura, czy koncert autorskiej muzyki na festiwalu jazzowym – nieważne. Ważne że będzie gig i że będzie penga (* w żargonie obrzydliwców – pieniądze). Cała masa muzyków wybrała się na muzyczną uczelnię po prostu dlatego, że nie umiałaby robić niczego innego. I choć być może muzycy ci mogliby w rzeczywistości poradzić sobie w wielu różnych profesjach, to nigdy nie wyszli ze swojej strefy komfortu bycia ,,uczniem muzyki”, wobec czego nie mają nawet szansy się tego dowiedzieć, nie mają szansy siebie samych poznać. Posłani za młodu przez rodziców do szkoły muzycznej lubią grać, lubią imprezy na studiach, lubią picie na studiach, lubią palenie na studiach. I super. Ale na pytanie o to co po studiach odpowiedzi w wesołej i beztroskiej buzi brak. I taki właśnie student muzyki, postawiony obok swojego rówieśnika studiującego prawo, medycynę czy informatykę, wydaje się być smutną osobą. Odklejoną. Nie mającą pojęcia o otaczającym go świecie emerytur, składek zdrowotnych, kredytów i umów o pracę. W najlepszym razie młody student chałturzy trochę i może wobec tego domniemywać, że z roku na rok będzie coraz lepiej. Ale znowu – ,,z roku na rok będzie coraz lepiej” nie brzmi jak najbardziej genialny plan na przyszłość. Oczywiście jest wśród owych studentów grupa artystycznie myśląca o muzyce, snująca plany fonograficznej i koncertowej działalności na scenach jazzowych świata. Jednak i ta grupa wykazuje się odrealnieniem oczekując cały czas gotowych rozwiązań, recept na karierę, złotych rad i, czasem, niebotycznych wynagrodzeń. Ta sama grupa – pozostając bez dochodów – chłepta (zasłużone oczywiście! ) stypendia i ani myśli wybrać się do pracy. Zamiast tego godzinami dywaguje o trudach bycia muzykiem i o artystycznych wzlotach, upadkach, niemożności komponowania, chwilowym braku ,,zajawki”. W całym tym towarzystwie ciężko znaleźć kogoś z głową na karku, twardo stąpającego po ziemi – a jednak nie pozbawionego pewnego idealizmu, koniecznego na tym etapie kariery muzyka. Brzmi brutalnie? Przykro mi, ale albo szczerze, albo nie ma po co zawracać sobie głowy myśleniem na ten temat. Refleksja boli, wiem. Ale lepiej nie będzie. I warto w tym miejscu dodać, że tych ,,artystycznie nastawionych” jest naprawdę mniejszość. Pozostali wydają się być idealnymi akolitami przyszłego chałturnictwa. Po co studiować jazz, jeśli potem go nie wykonywać? Tego nie wie nikt...

 

AKT II. Horyzont muzyczny

Oprócz braku perspektywicznego myślenia, młody jazzman ma małą szansę na stworzenie świetnej i ciekawej muzyki, bo zwyczajnie pluska się cały czas w małym zatęchłym błotku Davisa, Rollinsa i Evansa. Zejście choć odrobinę z głównej narracji historii jazzu, napisanej przez polskich autorów jakieś 800 lat temu, sprawia, że młody jazzman z zakłopotaniem próbuje przypomnieć sobie nazwiska, których w jego głowie nigdy nie było. Jeśli wszyscy słuchają zatem tego samego, jakim cudem ich muzyka będzie się różnić?

Większość jazzowej młodzieży nagrywa płyty tak ohydnie do siebie podobne, że - zamiast nazywać je ich tytułami – można nazywać je oznaczeniami etykiet, które tak łatwo można tym albumom przypisać. Płyta a’la jazz messengers. Płyta nowoczesno-nowojorska. Płyta komedowa. No koszmar. Jak jeszcze raz zobaczę młodego jazzmana grającego Komedę, to podpalę jego instrument podczas koncertu. Słowo daję. 30 lat słuchania kolejnych uniesień w Kołysance Rosemary. Rzygać się chce. A niby muzyka wysoka, kreatywność, sięganie gdzie wzrok nie sięga. Mhm.

Młodych muzyków improwizujących – adekwatnie zresztą do muzyków tego typu w ogóle – można podzielić na dwie grupy. Pierwsza grupa to Wtórniacy, którzy grają muzykę, jaką już dawno zagrano. Wszyscy pianiści brzmią jak kopie Hancocka i Mehldaua (ewentualnie McCoya Tynera), a saksofoniści jak kopie Breckera, Blake’a czy Rollinsa.

Nie tylko sposób gry tych młodych ludzi jest wtórny, ale  - co gorsza! – ich pomysł na muzykę. Cała masa polskich jazzmanów ściga się z zespołami Aarona Parksa, czy Erica Harlanda nie rozumiejąc, że nikt z nas – słuchaczy – nie jest zainteresowany słabszymi polskimi kopiami czegoś, co znamy z zagranicy. Przeciętny jazzowy młodzian nie rozumie, że jazz to muzyka amerykanów: to oni ją wymyślili i oni w niej przodują. Nie ma takiej możliwości żeby europejczyk grał nowojorski jazz lepiej od nowojorskiego jazzmana. Ten niby oczywisty fakt wydaje się być nieznajomy całej masie młodych muzyków – takie przynajmniej wrażenie można odnieść słuchając ich debiutanckich płyt, czy konkursowych przesłuchań.

Druga grupa to ,,oświeceni” i ,,wolni” młodzi improwizatorzy. Choć równie dobrze można by nazwać ich nieukami. Cała grupa tych początkujących muzyków uważa, że muzyka free improvised polega na tym, że nic nie musisz umieć grać na swoim instrumencie, za to musisz studiować hipsterski kierunek na Akademii Sztuk Pięknych, oraz wrzucać na portale społecznościowe zdjęcia zrobione analogowym aparatem. Tym muzykom wydaje się, że losowe dźwięki grane wszędzie i zawsze stworzą muzykę wystarczająco dobrą, aby uznać ich następcami Evana Parkera czy Joelle Leandre. Muszę ich zmartwić – nie, to nie wystarczy. Drodzy ściemniacze – wiemy kim jesteście i pewnie wy też wiecie, że mało potraficie. Niestety nie wszyscy to wiedzą, dlatego ,,oświeceniowcy” nagrywają nawet płyty i grają w swoich awangardowych klubach, a młoda hipsteriada przychodzi na te koncerty wmawiając sobie nie posłuchawszy nigdy prawdziwego free, że doświadczana właśnie kakofonia, wykonywana do tego przez dyletantów, to uniesienia emocjonalne i estetyczne najwyższego kalibru. No cóż, jaki kraj, takie voo-doo.

 

AKT III. PR i Marketing

Młody jazzman nagrawszy płytę może albo od razu skazać ją na rynkową śmierć (bo co roku płyt ukazują się miliardy i współcześnie album można nagrać w szopie i wytłoczyć w Lidlu), albo może próbować działań promocyjnych. Brzmi nieźle. Ale rzeczywistość jest fatalna. Główne media jazzowe w Polsce składają się albo z ludzi którzy nie mają o muzyce pojęcia, albo z ludzi którzy nie mają o muzyce pojęcia. I wśród nich kilka samotnych niczym skorpion na pustyni wyjątków.

Szef gazety (albo szefowa – nikt nie wie) będzie promował słaby zespół tylko dlatego, że dostał za to spore pieniądze i jego nazwisko (albo nazwa gazety) pojawi się w kilku miejscach i na kilku stronach internetowych. I nie ważne, że gazeta działa długo i kiedyś miała ogromną renomę. Dzisiaj będzie ona machiną propagandową słabych grajków, ale zadowolony szef będzie liczył pieniążki na koncie i zdjęcia na fejsbuku z koszmarnym liderem.

Ten sam szefo będzie wrzucał recenzje płyt jazzowych z przed pół wieku (pisane oczywiście przez dziadków, dla których to była muzyka ich młodości) nie interesując się tym, jak młodzi ludzie słyszą i odbierają dzisiaj te jazzowe legendy. I czy te jazzowe legendy jeszcze cokolwiek dzisiaj dla młodych znaczą.

Nasz ulubiony szefuncio nie będzie także zauważał całej masy płyt, bo ich autorzy nie wkupywali się w jego łaski. No i też nie sypnęli złotem.

Ale szefo nie jest w tym osamotniony. W tym miejscu mógłbym podać nazwiska wielu dziennikarzy, którzy są ignorantami w kwestii reagowania na współczesną scenę jazzową. Jeden z nich podczas prowadzonego przez siebie panelu powiedział, że ,,jak ktoś wysyła mu płytę free to jest to nietakt, bo przecież wiadomo że on nie lubi free”... Wow. Nie wiedziałem, że da się zarabiać na ignorancji muzycznej. Ale najgorsze jest to, że ten ktoś posiada także pewne możliwości decyzyjne – cykle koncertów i inne takie poważne sprawy. Zresztą ten sam przykry pseudo-dziennikarz próbował cenzurować podległych sobie radiowców. Bo, biedaczek, nie rozumiał muzyki którą chcieli puszczać. To akurat jest bardzo nieśmieszne.

Pewien inny krytyk jeden raz napisze w recenzji, że mainstream jest passe i wtórny – innym razem pochwali i uśmiechnie się pod wąsem, że ,,ładnie, bo dzisiaj tak się nie gra”. Innych zgani bo grają na jedno kopyto, następnych zaś za tę samą nudę nie zgani, bo grają nudę połączoną z hip-hopem. Recenzent wspaniały. Szkoda tylko, że produkuje recenzje losowo oceniające płyty. Z jednej strony udaje że niesie kaganek niezależnego i śmiałego dziennikarstwa jazzowego, z drugiej niezależnie i śmiało pisze liner notes na płytę czołowego polskiego ściemniacza w kapelusiku. Brawo.

Warto wspomnieć przy tej okazji o niezwykle polskim patrzeniu z nabożną czcią na wszystko co dzieje się za granicą. Ktoś nagrał płytę dla ECMu? Oł jea! Musi być świetna! Znane polskie trio nagrało arktyczną płytę z saksofonistą ze stanów? Przecież to legendy! Płyta musi być doskonała, musi mieć pięć gwiazdek! A płyta brzmi jak muzyka do windy i ledwo można dobrnąć do jej końca. Tyle tylko, że piszący o tym mały polski krytyczek musiałby sprzeciwiać się narracji wszechpotężnej zagranicy! Ale jak to tak?! Przecież ECM to marka! ECM to legendarna wytwórnia!

O świadomości i zrozumieniu warsztatu muzyków, o czytaniu kompozycji i docenianiu interakcji przez krytyków mówić nie będę. A o znajomości historii jazzu – w tym także tych mniej znanych podgatunków i estetyk – nawet nie napomknę.

W kontekście marketingu i promocji warto dodać kilka cieplutkich słów o potwornej potrzebie wyróżniania się, wymuszonej natłokiem rynkowych propozycji. Grasz dobrze i chcesz być artystą postępującym w zgodzie z etosem muzyka-improwizatora? To za mało. Musisz mieć czarnoskórego perkusistę, gwiazdę z USA, albo zespół złożony z samych kobiet. Ten ostatni punkt jest prawdopodobnie najgłupszy, bo seksizm w polskim jazzie wymyśliły chyba same kobiety, używając płci jako argumentu w dyskusji o ich sztuce. Do tej pory tego argumentu nie było i człowiek po prostu słuchał dobrej muzyki i omijał tę złą. No ale najwidoczniej czasy się zmieniają.

Płyty tribute to kolejne zło polskiego jazzu. Najśmieszniejszy przykład to trębacz, który nigdy nie słuchał starszego kolegi po fachu, a szybciutko po jego śmierci nagrał dla niego płytę. O przepraszam – płyta była wcześniej, ale po jego śmierci wpadł na pomysł wydania płyty tribute. I zapewne zrobił to bo kochał swego idola-trębacza? Otóż zupełnie nic na to nie wskazuje. Zjawisko tak samo żenujące, jak nowi fani Moniuszki, których w roku tego (zupełnie nie)wspaniałego polskiego kompozytora muzyki poważnej przypadkiem przybyło. Oni też nigdy nie interesowali się Moniuszką. No przynajmniej dopóki nie pojawiły się na horyzoncie pieniądze od państwa za wydanie moniuszkowej płyty... Oczywiście krytycy i dziennikarze łykają te tributowe albumy jak świeże bułeczki, nie tylko ośmieszając samych siebie, ale także ogłupiając czytelników.

Pokaźnym elementem machiny promocyjnej polskiego jazzu są nagrody Fryderyk, które (rzekomo) dadzą zwycięzcy milion koncertów w całym nadwiślańskim kraju. Niestety, pomimo nominowanych improwizujących lepiej lub gorzej składów, zwycięzcą tej jakże szacownej nagrody zostają muzycy często przypadkowi – na przykład perkusista smooth jazzowy, o którym nikt nigdy nie słyszał, ale który wydał płytę w (dawno już i nie prawda że) legendarnej serii wydawniczej. Inny laureat Fryderyka, znany z tego że robił sobie zdjęcia z szefem gazety i podlizywał się wszystkim, kolejne projekty robi hip-hopowe, rozrywkowe, nie-improwizowane. Śmierć jazzowego proroka.

Młody jazzman wchodząc więc na rynek muzyczny ma do wyboru umrzeć śmiercią zapomnienia, lub działać promocyjnie z ludźmi niekompetentnymi, fanatykami zagranicy i muzycznymi naiwniakami. Fajnie co? Na samą myśl aż chciałbym zostać młodym jazzmanem!

Pseudo-legendy, czyli muzycy którzy kilkadziesiąt lat temu zrobili coś fajnego, a dzisiaj celebrują swoją sławę fałszując i nierówno grając na instrumentach sola w swoich słabych i wtórnych kompozycjach – to kolejny duży problem polskiej sceny jazzowej. I do tego casus polskich dziennikarzy, którzy zobaczywszy etykietę ,,legendarnego polskiego muzyka” wiedzą że recenzja musi być pozytywna. Nikt zdaje się nie rozumieć że w muzyce – tak jak i w sporcie – jesteś wart tyle, ile twoja ostatnia walka/wyścig/mecz. I każda artystyczna decyzja i artystyczne działanie – lub jego brak – wpływa na twoje miejsce w kwalifikacji. Wobec czego jeśli miła wokalistka z telewizora nie nagrała nic ciekawego od trzydziestu lat, niezrozumiałe jest dla mnie po co dziennikarz miałby w ogóle tracić czas na pisanie o niej. W końcu tyle dookoła twórczych i aktywnych(!) muzyków. Dzisiaj jednak rozmawiamy o młodych, więc wróćmy do tematu.

 

AKT IV. Kluby i festiwale

Kluby i festiwale lubią zarabiać. I czy będą to prywatne pieniądze, czy państwowe – cel jest ten sam: zdobyć jak najwięcej środków. Prywaciarz chce pieniądze po prostu zarobić. Jest to jego praca i ciężko mieć do niego o to pretensje. Działacz biorący pieniądze od państwa musi zrobić taki festiwal, żeby dotacja za rok była przynajmniej tak samo dobra. I to jest problem, bo państwowe pieniądze mają promować kulturę, więc to chyba powinna być jego misja. Coroczny festiwal prawie takich samych sław nie wydaje się być promocją kultury, tylko prezentowaniem widzom festiwalu czegoś, co już na tysiące sposobów poznali. 

Efekt powyższych decyzji jest taki, że wszędzie grają ci sami muzycy – nie ważne czy dobrze, ważne że są znani w zatęchłym środowisku. Chyba jeszcze gorsze są jednak festiwale, bo w ogromnej większości zdają się one dokładać kolejne drwa do ognia mitu ,,jazzu zza granicy”. Joshua Redman nagrywa wtórną i nudną płytę z tym samym składem z którym wypuścił album 20 lat temu? Nie ważne że nudna, ważne że wielki muzyk z USA! Weźmy go na festiwal jako gwiazdę! Hura!

Młody jazzman ma małą szansę przebicia się, bo nawet jeśli gra lepiej od innych, a jego propozycja jest ciekawsza od innych (tak nawet od tych zza granicy – to jest możliwe, serio!) to organizator nie zarobi na tym, więc go to nie interesuje. Zresztą także pseuo-krytyk nigdy nie wychwali młodego jazzmana na tyle, żeby przekonać szefów klubów i festiwali. No chyba że młody jazzman zrobi sobie z szefuńciem gazety wiele zdjęć na facebooku i prześle mu kilka laurek. Publicznie.

 

AKT V. Konkursy jazzowe

Młody jazzman może otrzymać odrobinę splendoru w środowisku, gdy wygra ważny konkurs! W tym tylko problem, że na konkurs trzeba się dostać, a tu już łatwo nie będzie. Młodych jazzmanów albo oceniają dziennikarze, albo szefowie klubów, albo jacyś inni działacze (czyli, kurczę, kto? koledzy szefów klubów lub dziennikarzy?). Ci, jak już ustaliliśmy, nie rozpoznaliby dobrej muzyki, gdyby zakradła się za nimi i znienacka kopnęła ich w tyłek. ,,Ależ zapomniałeś o muzykach!” – ktoś mógłby powiedzieć. No tak, to prawda. Muzycy często są w gremiach jurorskich, czasami także kwalifikują zespoły do konkursu. Jednakże muzyk jest osobą jednak przecenianą. Przecenianą w kwestii gustu, a już na pewno przecenianą w kwestii horyzontu. Gdyby ktoś dawał mi 10 złotych za każdy dobry zespół, który nie dostawał się na konkurs, byłbym bardzo bogaty. Fascynuje mnie wręcz to, że muzycy Stańki siedząc w gronie jurorów, potrafią nie zakwalifikować do konkursu zespołu tego typu, a przyjmują nudne i słabe kopie nowojorskiego karate. Smutne, ale prawdziwe.

Jazz i muzyka improwizowana nie są po to, żeby robić dobrze publiczności, tylko są po to żeby rzucać jej wyzwanie. Młodzi jazzmani nie mogą tego jednak zrozumieć, bo nie tylko wypowiedzi, recenzje i artykuły dziennikarzy zdają się temu przeczyć, ale także dziwaczne decyzje ich starszych kolegów po fachu, zasiadających w konkursowych jury.

Do tego wszystkiego należy zadać sobie pytanie: czy na pewno werdykt grupki niezwykle subiektywnych muzyków powinien być tym, co decyzyjnych ludzi kultury przekonuje do zaproszenia tego lub innego laureata na swój festiwal? Na pewno -  jeśli ten ,,człowiek kultury” jest w rzeczywistości biznesmenem i chce, aby jego słupki podobały się księgowemu w Urzędzie Miasta, czytającemu sprawozdanie z festiwalu...

I jeszcze jedno. Wspomniałem o tym że konkurs daje młodemu jazzmanowi odrobinę splendoru? Tak naprawdę to zazwyczaj nic nie daje. Tak tylko mówię.

 

AKT VI. Edukacja jazzowa

Być może jednak młody jazzman nie jest taki całkiem stracony, bo choć sam nie ma za dużo oleju w głowie, a rynek nie jest zbyt łatwym i sprawiedliwym miejscem, to przynajmniej opuści swoją uczelnię będąc napełniony owocami edukacji, będzie wykształconym początkującym artystą kierującym się jakimś etosem? No właśnie też nie.

Głównym problemem polskich uczelni jest to, że jest ich za dużo. Prowadzi to do sytuacji, że nauczycielami nie są sami wybitni pedagodzy, magister jazzu nic już nie znaczy, a dodatkowo uczelnię taką może skończyć każdy weselnik.

Finansowanie uczelni wygląda tak, że jeśli nie przyjmiesz w danym roku puzonisty, to nauczyciel puzonu (a przecież wszyscy są tu kolegami ,,od wódeczki” z dziekanem) nie będzie miał godzin i nie zarobi. Do tego arcy-ważny big-band (który od 20 lat nie nagrał płyty i gra dwa koncerty w roku, dodatkowo średnio ciekawe) nie będzie miał pełnej sekcji dętej! Dlatego też nawet mój kot mógłby dostać się dzisiaj na jazzowe studia. I zaryzykuje w tym miejscu stwierdzenie, że chociaż nie byłby absolwentem, który przyniósłby artystyczne laury swojej uczelni, nikogo by to nie interesowało, bo dałby komuś godziny...

Kolejnym problemem są wykładowcy. Większość z nich wykłada, bo chcą mieć stałe zarobki oraz składki emerytalne. Czyli boją się wyzwań wolnego zawodu, po prostu wybrali stabilizację. O powołanie lepiej nie pytać, bo - oczywiście! – każdy z nich je ma! Cała masa tych profesorów nie jest czynnymi muzykami, ewentualnie jest, ale w słabawych projektach. Jak więc ktoś taki może być artystycznym autorytetem dla młodego muzyka? Jak zwykły chałturnik może zaszczepić w młodej osobie etos artysty i twórcy? No za te pytania powinienem zostać zgładzony fortepianem Buda Powella, ale ktoś musi je do cholery postawić!

Polska uczelnia muzyczna jest dzisiaj świątynią sidemanów, którzy wstawiają na jutuba filmiki z ich aranżacjami muzyki rozrywkowej. Ich profesorowie udostępniają to z dumą, zapominając posłuchać w tym czasie prawdziwej, jazzowej płyty, którą inny uczeń dał im miesiąc temu... Do tego studenci – tacy zachwyceni, że profesor zagrał z wokalistką pop, albo napisał aranże do telewizyjnej mszy muzyki radiowej... Wykładowców-artystów prawie nie ma, bo zapewne są zbyt wywrotowi dla kolegów muzyków, aby przyjąć ich do swego arcy-wspaniałego grona. Lub po prostu nie chcą się w tym błocku kąpać. Jako nauczyciel-artysta nie miałbym ochoty uczyć kolejnych pianistów-klawiszowców, albo weselnych saksofonistów sztuki, którą całym sercem kocham.

 

AKT VII. Wokalistyka jazzowa

Wokalistyce jazzowej należy poświęcić osobną uwagę, bo skupia ona w sobie wszystkie choroby polskiego jazzu. Po pierwsze wokalistów jazzowych w Polsce jest może dwoje: Anna Gadt i Grzegorz Karnas. I chociaż dawno już (albo nawet nigdy!) nie prezentowali mainstreamowego repertuaru, to przynajmniej improwizują. Co robią?! Tak! IMPROWIZACJA jest istotą jazzu! Wszystkie pozostałe uśmiechnięte miłe panie śpiewające znane standardy sprzed pięćdziesięciu lat, albo podstarzały żigolo wykonujący po raz milionowy piosenki Starszych Panów – to NIE jest jazz. Ci ludzie są – w najlepszym razie – jazzującymi wokalistami rozrywkowymi. I przestańmy tworzyć mity. Top 10 najlepszych wokalistów jazzowych w Polsce zawiera może jednego wokalistę jazzowego. Reszta leci w czambuł. A krytycy oczywiście podłapują. I wszyscy się cieszą i wstawiają wspólne zdjęcia na fejsbuka! Czad!

Ten nowotwór ignorancji widoczny jest także na uczelniach, gdzie od wokalistów nie wymaga się improwizowania. Rozrywkowa wokalistka – zamiast podpisać kontrakt z wielką wytwórnią i robić karierę jak jej znane z telewizyjnych talent-show koleżanki – siedzi na studiach bóg-jeden-wie-po-co i śpiewa standardy jazzowe. Oczywiście same tematy, bez improwizacji. Jakżeby inaczej. A jak jest na konkursach? Wokalistka zarzuci włosem, założy sukienkę i głosem anioła zaśpiewa powolne Round Midnight, albo (o zgrozo!) Blue Bossę w groove’ie. Oczywiście bez improwizacji. I są to, jakby ktoś pytał, te propozycje bardziej ambitne...

Doprawdy patrząc na jazzowy wokal w Polsce można się załamać, bo dziedzina wydaje się nie istnieć. A do tego z pięć osób w kraju to rozumie.

Chór:                           Młody jazzmanie, w takim razie po co...?

<cisza>

Chór:                           Po co...?

<cisza>

Chór:                           Po co...?

<kurtyna opada>