Ron Carter - wzór elegancji i klasy!

Autor: 
Piotr Jagielski
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

Gdy Ron Carter rozpoczynał swoją – jak się miało okazać – błyskotliwą karierę muzyczną, nawet nie myślał o kontrabasie. Podobnie jak innego wielkiego basistę, Charlesa Mingusa, Rona pociągała wyłącznie wiolonczela. I podobnie jak Mingus, musiał stawić czoła kłopotom rasowym, toczącym amerykańskie życie społeczne i muzyczne. Nauczyciele niechęnie widzieli czarnego chłopca z wiolonczelą, wykonującego klasyczne dzieła 'białej' sztuki. Tak jak Mingus, Carter postanowił nie walczyć z oporem i po prostu zamienił delikatną wiolonczelę na kontrabas. I paradoksalnie dobrze się stało, że Carterowi odmówiono wstępu do 'sztuki wysokiej', skazując go na niedole jazzowego losu. Jego styl nie przypominał gry Mingusa czy innych kontrabasistów – Carter był znacznie bardziej liryczny, mniej brutalny i stanowczo bardziej błyskotliwy jak na zaledwie muzyka akompaniującego. Ronowi jednak udało się wyjść z cienia i stać się jednym z najwybitniejszych basistów w jazzowej historii.

Carter rozpoczął naukę gry na wiolonczeli w wieku 10 lat. Niestety, wkrótce Ameryka wyraźnie dała mu odczuć, gdzie jest jego miejsce i nie było ono między murami krajowych filharmonii. Nie, miejsce Rona było w nowojorskich klubach jazzowych. Właśnie w „mieście, które nigdy nie śpi”, kontrabasista rozpoczął przygodę z graniem. Wpierw poznał Chico Hamiltona, do którego orkiestry przystąpił niemal od razu po przyjeździe do Nowego Jorku. Właśnie w tym zespole, Carter poznał takich muzyków jak Jackie Byard, Thelonious Monk czy Eric Dolphy. Harlem był miejscem w którym kształtowała się nowa forma muzki jazzowej – kończyła się powoli epoka bopu. Nowy styl i brzmienie nadawał młody trębacz, Miles Davis. W 1960 Carter otrzymał zaskakujący telefon. Po drugiej stronie linii telefonicznej stał Davis i oferował kontrabasiście pracę w swoim nowym projekcie. Takie same telefony otrzymali inni młodzi, niedoświadczeni muzycy – perkusista Tony Williams, pianista Herbie Hancock i saksofoniści: wpierw Sam Rivers a później Wayne Shorter. Miał być to kolejny wielki zespół Milesa, po kwintet z Coltranem i Evansem, zwany „drugim”. Młodzi, głodni sukcesów i pełni świeżych pomysłów muzycy mieli ożywić przygasającą sławę Milesa Davisa, osłabioną kłopotami z narkotykami. Lata gry z zespołem Milesa był dla Cartera przyspieszonym kursem muzyki – wspaniale współpracował z Hancockiem i Williamsem, tworząc jedną z najwspanialszych sekcji rytmicznej na świecie. Trójka muzyków pod dowództwem doświadczonego trębacza, tworzyło podstawy dla późniejszego funkcjonowania sekcji freejazzowej. Panowie nie mieli sztywnych wytycznych – sami decydowali o wszystkim. To nie kompozycja wiodła muzyków, ale muzycy kompozycję. Nie działali według scenariusza.

 

Dołączył do zespołu w 1963 roku i z miejsca rozpoczął pracę nad albumami: „Seven Steps To Heaven”, „E. S. P.” czy „My Funny Valentine”. Davis wrócił i to z przytupem, choć wielu zdążyło już skreślić niepokornego trębacza. Z zespołu Milesa odszedł dopiero w 1968, kiedy zastąpił go Dave Holland. Nadal jednak okazjonalnie współpracował z Davisem aż do 1970 roku. Nie mógł narzekać na brak pracy nawet po rozpadzie „drugiego kwintetu”; pracował jako muzyk sesyjny dla wytwórni Blue Note, przy nagraniach takich muzyków jak Sam Rivers, Andrew Hill czy dawnego kolegi z zespołu Milesa, Herbiego Hancocka. Stał się jedym z najpopularniejszych muzyków w branży. Był też jednym z najbardziej eleganckich i dystyngowanych. Aby zwiększyć możliwości indywidualnej ekspresji, w swoim własnym zespole – który założył w 1972 – zatrudnił drugiego kontrabasistę, dzięki czemu mógł pozwolić sobie na śmielsze solowe wyskoki. Do dziś Carter pozostaje jednym z najaktywniejszych „zasłużonych” jazzu – koncertuje, prowadzi warsztaty dla młodych muzyków, wciąż nagrywa (ostatni album „Ron Carter Plays Bach” wydano kilka miesięcy temu) i pozostaje wzorem elegancji i klasy.