Marcin Olak Poczytalny: Upał.

Autor: 
Marcin Olak
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

Mam kłopot z tym felietonem. Mam nawet pomysł. I kilka płyt, które naprawdę fajnie by mi się wkleiły w tekst. I naprawdę mam ochotę napisać, przecież to lubię. Pamiętam, że kiedyś zabawa słowami sprawiała mi przyjemność, to było fajne… ale to jak przez mgłę. Teraz rzeczywistość jakoś mi zobojętniała, straciła znaczenie, kolory, smaki. To na pewno przez ten upał. Paleta kolorów skurczyła się do takiego prześwietlonego czegoś – biały, jaskrawy żółty? Nawet kawa smakuje jak zaparzony piach, ale jednak kawa to zawsze kawa, piję kolejną, uciekam do pracowni, tam trochę chłodniej. Cholerny, piekielny, palący skwar…

 

W chłodzie jest trochę lepiej, ale to tylko potęguje kontrast. Zimno i ciemno – w pracowni mam tylko jedno malutkie okienko, teraz szczelnie zasłonięte – albo prześwietlenie i ogień. Wiem, to najchłodniejsze lato reszty mojego życia, no fajnie. Przyzwyczajam się, przecież inaczej nie będzie. Chciałbym być takim zaangażowanym ekologiem, wtedy mógłbym mieć choć złudzenie sprawczości, wpływu. Ale nie jestem, nie mam. Więc rezygnacja – albo zen, to brzmi lepiej, jakoś tak mniej rozpaczliwie.  Uśmiecham się trochę na siłę, nucę króciutką frazę z piosenki Marii Peszek, że jednak ten zen.

 

No dobra, płyta. W pracowni cicho, przecież w takim skwarze nie da się grać, przynajmniej czegoś posłucham. Wybieram Seven Psalms, Nicka Cave’a. Pasuje, bo takie ledwo naszkicowane, krótkie. Wyrecytowane. Przez chwilę wyobrażam sobie Cave’a, który też siedzi w jakiejś pracowni i nie ma nawet siły śpiewać, więc po prostu postanawia przeczytać teksty. Chyba jednak to świadomy wybór, te teksty są bardzo mocne, tak mogę uważniej ich posłuchać, to bardziej przeczytane wiersze niż piosenki. Tak jest OK.

 

Chciałem napisać o kuratorach festiwali, o zmieniającej się ich roli i pozycji, o selektorach i wyszukiwarkach. Tekst mógłby być zadziorny, może nawet z jakąś przewrotną puentą… tyle, że nie mam siły. Nie dziś. Dziś czuję, że nie mam po co, że nie warto. Rezygnuję, odpuszczam, po prostu słucham Cave’a. Oddycham, robię kolejną kawę, smakuje tak samo. Ale to zawsze kawa.

 

I wbrew wszystkiemu myślę o tym, że może wieczorem, kiedy będzie chłodniej, spróbuję coś zagrać. Może coś zupełnie nowego. Gdyby dźwięki miały kolory, chciałbym zagrać coś zielonego, żeby spoza tej spalonej palety. I żeby miało jakąś akcję, opowieść, nie tylko ten skwar i ucieczkę w chłód, w zamarzanie. Może wieczorem, może kiedyś, na razie wystarczą nieruchome, monumentalne akordy Warrena Ellisa. I ten bezbłędny Cave…

 

I am the mist-maker moving through the throng

A cloud of carnage everywherе I roam

Crystal piano plays the desolater's song

Havе mercy on me, Lord, and bring me home…

 

Cholerny upał.