Marcin Olak Poczytalny: Umiarkowanie dobrze

Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
mat.promocyjne

Kilka dni temu byłem w sklepie. Wszystko jest zauważalnie droższe, więc kupowałem ostrożnie, i właśnie w ramach tej ostrożności kupiłem trochę tańsze wino. Czerwone, wytrawne, naklejka nie obiecująca nie wiadomo czego, marka nieznana, ale w sumie biorę co dają… no i tańsze, a czasy ciężkie, może będzie OK…

Cholera, co mnie podkusiło? Tego draństwa nie da się pić. Pierwszy łyk jest nawet znośny, ale drugi już nie ma litości. Robię dłuższe przerwy, żeby przekonać podniebienie, że każdy kolejny łyk jest pierwszy, ale chyba mój zmysł smaku nie daje się nabrać. Ale przecież trzeba dopić, no bo jak to tak, zmarnować? Zresztą może trzeba zacząć się przyzwyczajać; inflacja, drożyzna, idiotyzmy na każdym kroku – to wszystko kosztuje i powoduje, że na wino zostaje jakby mniej.

Cholera. 

Prąd też podrożał, uważniej wybieram płytę do słuchania. Rzeczywistość jest paskudna, osaczająca i tak bezwzględnie beznadziejna, że kiedy już mam godzinę spokoju w nocy, to chcę, żeby miała sens. Czyli muzyka. I wino, i tu pojawia się dysonans, bo przecież nie wyleję.

Muzyka jest bezbłędna. Joe Morris i Jeremy Brown, Magnitude. Muzyka improwizowana, doskonała. Lekka, uważna, wciągająca w interakcję, po prostu piękna. Melodyjna, ale daleka od banału. Odważna, ale nie chaotyczna. Słucham uważnie, wino zastępuję kawą, od razu lepiej… Ale ta nieszczęsna butelka stoi i drwi. Do tego jeszcze poczucie odpowiedzialności – przecież kupiłem, a z kasą ostatnio różnie. No ale co mnie podkusiło, żeby taniej? Przecież mogę pić rzadziej, ale może by tak, do cholery, coś lepszego? Mogłem w ogóle zostać przy kawie, choćby nie otwierać tej butelki Pandory… Tym bardziej, że dysonans pomiędzy Magnitude a winem jest coraz wyraźniejszy. Zużyję to do gotowania, czy jak? Ale wtedy może się okazać, że cała potrawa będzie niejadalna… Nie, trzeba minimalizować straty, wypiję ten kielich. Skoro powiedziałem „a”, to dojadę jakoś do końca alfabetu. Zresztą nie zostało już tak dużo liter, a dla dodania sobie otuchy mogę co jakiś czas powtarzać jakiś refren, choćby „co mnie do cholery podkusiło” albo „co ja zrobiłem najlepszego”. Będzie ciekawsze formalnie, takie jakby rondo. Jakoś zleci. 

Skręcam ogrzewanie. Może jak zmarznę, to mi tak chłód dopiecze, że wstanę i to cholerstwo podgrzeję, dodam miodu, jakiegoś soku, goździków?

Mija pół godziny. To nie działa. Magnitude jest tak doskonałą opowieścią, że nie zauważam chłodu. Przeziębię się, ale nie oderwę się od tej muzyki i nie pójdę do kuchni robić grzańca. Zresztą podejrzewam, że nic tego wina nie uratuje. A płyty słucham na słuchawkach, więc zauważam wszystkie niuanse nagrania – ależ to brzmi! Na jakimś przeklętym autopilocie sięgam po butelkę…

Cholera. Co mnie podkusiło, co ja narobiłem?

Po jakimś czasie muzyka się kończy, a ja nie chcę zapętlać tej płyty, daję jej wybrzmieć. Zamykam oczy, uśmiecham się… Po chwili wracam do rzeczywistości i odkrywam, że zostało mi jeszcze pół butelki tego paskudztwa. Do tego w pracowni jest zimno i jakoś tak bez sensu. Zostawiam do jutra, na dłużej, psiakrew, starczy. Żadnego grzańca, żadnego gotowania, po prostu muszę to draństwo dopić. Nie zostało tak dużo, jakoś to ogarnę.

Staram się myśleć pozytywnie, to podobno pomaga, więc konkluduję, że jest umiarkowanie dobrze. Na wszelki wypadek wychodząc ze studia unikam luster, no bo jak tu teraz spojrzeć sobie w oczy? Trochę na siłę się uśmiecham, próbuję powtarzać nowy refren: jest dobrze, umiarkowanie dobrze, umiarkowanie, cholera…

Co mnie podkusiło?