Horace Tapscott – wielki niedoceniony kreator

Autor: 
Maciej Karłowski
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

"Music, Music, Great Black Music!" - śpiewają członkowie Art Ensemble of Chicago, kiedy w finale ich koncertów pojawia się hymn drugiej chicagowskiej awangardy, zatytułowany „Odwalla”. Tak, wielka czarna muzyka pewnie już na zawsze w pierwszym odruchu kojarzyć się będzie z pięknym, fascynującym i trwającym do dziś ruchem AACM – Association For The Advancement of Creative Musicians. I słusznie, że tak jest. Zapoczątkowana w połowie lat 60. w Chicago akcja organizowania twórczych środowisk społeczności artystycznej to ważne zjawisko nie tylko w amerykańskiej kulturze, ale również proces, który całemu światu przyniósł kolorowe, zadziwiające formą i przepyszne owoce. Ale nie byłoby też całkiem do rzeczy pamiętać, że idea społeczno-artystycznego ruchu to niekoniecznie wynalazek muzyków z Wietrznego Miasta.

 

Niezależnie od działań w Chicago, niemal równolegle, a zdaniem niektórych historyków o wiele wcześniej, tendencje takie zamanifestowały się na Zachodnim Wybrzeżu USA. Prędko też idee przeobraziły się w czyny. Ludźmi, którzy podjęli się wyjścia naprzeciw społecznym i kulturalnym potrzebom tamtejszego środowiska, była święta trójca artystów, wokół których ogniskowało się, jakby to dziś określono, offowe życie muzyczne: trębacz Bobby Bradford, klarnecista John Carter i jedna z najbardziej niezwykłych postaci w historii nowoczesnego jazzu: pianista i kompozytor Horace Tapscott.

Niemal całe artystyczne życie Tapscotta związane było z Los Angeles, ale urodził się gdzie indziej, w Houston. W Mieście Aniołów jednak, jako lokalny muzyk, spotykał kwiat jazzowego świata z Artem Tatumem, Charliem Parkerem, Colemanem Hawkinsem, Dexterem Gordonem i oczywiście Ornette'em Colemanem. Tak też rozpoczął naukę muzyki w klasie fortepianu i puzonu pod okiem  Dr. Samuela R. Browne’a i Loyda Reese’a, zasiadając w jednej szkolnej ławie z Frankiem Morganem i Erikiem Doplhym, który kilka lat później wprowadził go w wielki świat muzyki Johna Coltrane’a.

 

W tym miejscu można by zacząć wyliczać szczegóły jego biografii, artystów, z którymi współpracował, wspominać o grze w big-bandzie Lionela Hamptona, aranżacjach, jakie napisał dla Sonny’ego Crissa, zarejestrowanych na płycie „The Birth Of The New Cool”. A potem rozpocząć kolejną wyliczankę, tym razem już jego osiągnięć jako samodzielnego lidera. Tutaj także zebrałoby się całkiem sporo punktów. Bo przecież pod jego skrzydłami debiutowali tacy saksofonowi innowatorzy, jak David Murray, Arthur Blythe, z nim odkrywali swe muzyczne talenty bracia Lawrence „Butch” i Willber Morrisowie, Robert Miranda czy Everet Brown III.

Całkiem długa byłaby także lista albumów, które międzynarodowa krytyka uznała w tym czasie za wielkie osiągnięcia jazzowej estetyki. Wspomnę więc tylko niektóre z nich: pozostający wciąż obiektem marzeń kolekcjonerów na całym świecie „The Giant Is Awakened”, „The Dark Tree”, wydane dla szwajcarskiego HatHut, dwie doskonałe edycje opublikowane przez Arabesque Records „Thought of Dar-Es-Salam” i „aiee! The Phantom”, czy imponujący, złożony z 10 woluminów cykl solowych recitali „The Horace Tapscott Sessions”. Choć znakomite, olśniewające, nagrania te nie zapadły w zbiorową pamięć słuchaczy tak, jak na to zasługują.

Zupełnie jednak lekceważona jest Tapscottowska działalność społeczno-edukacyjno-integracyjna na rzecz zbiorowości afroamerykańkich.  Wspomina się o niej zdawkowo, a to przecież właśnie ona, ubrana w szaty Underground Musicians Association, a potem U.G.M.M.A – The Union of God's Musicians and Artists Ascenssion - miała kolosalny wpływ na oblicze tamtejszego środowiska nowej muzyki. Ona też bez wątpienia stanowi o fundamentalnej różnicy w sposobie działania grup Zachodniego Wybrzeża w stosunku do środowisk nowojorskich i chicagowskich. Jak sam Tapscott wspomina w swojej książce „Song Of The Unsung”, a także w wywiadach, stworzony przez niego w 1961 roku zespół Pan Afrikan Peoples Orchestra był miejscem organizującym życie Czarnoskórych Amerykańskich muzyków, którzy jako wyznawcy nowych freejazzowych idei zostali zepchnięci na margines zawodowego życia.

Działający w cieniu białych twórców, w sporej części zogniskowanych wokół orkiestr wielkiego przemysłu filmowego, bez pracy, bez możliwości pokazywania swoich muzycznych przemyśleń słuchaczom, za to z narastającą frustracją oraz czającym się za plecami zagrożeniem alkoholowych i narkotykowych nałogów czekali, aż pojawi się ktoś, kto wyciągnie do nich pomocną dłoń.

 

Dla pierwszych członków  Arkestry, rozumianej jako nieformalne stowarzyszenie, działalność Tapscotta okazała się  drogowskazem na muzycznej drodze. Była również krzepiącym wzmocnieniem ich wartości jako grupy społecznej, która wreszcie ma powód, by działać i grono odbiorców, dla którego ta działalność jest ważna. Wkrótce po uformowaniu Arkestry liczba jej członków wzrosła do ponad 300. Wstępowali do niej nie tylko muzycy, ale również tancerze, performerzy, poeci i pisarze, zmieniając pierwotny muzyczny kształt przedsięwzięcia w szeroko zakrojoną platformę interdyscyplinarną o bardzo wyrazistym, także edukacyjnym charakterze.

W lutym 1999 roku Horace Tapscott zmarł na raka płuc. Zmarł w pełni artystycznych sił. Od tamtej chwili całe awangardowe środowisko Zachodniego Wybrzeża straciło nie tylko swego twórcę i przywódcę, ale także dobrego ducha.

Pamiętam rozmowę z Mariuszem Adamiakiem, niecały rok przed tym tragicznym zdarzeniem, że dobrze byłoby zaprosić tego niezwykłego muzyka do Polski i przerwać dotkliwe milczenie o człowieku, o którym polskie jazzowe piśmiennictwo, jeśli nie liczyć pojedynczych przypadków, milczało, tak jakby go w ogóle nie było. Niestety, nie udało się do jego przyjazdu doprowadzić.

A dziś? Wcale tylko trochę lepiej. Przyznać trzeba, że z wolna, dzięki reedycjom kompaktowym jego płyt nagrywanych dla Nimbus West, przywróceniu pamięci, całkiem niedawno zresztą, wybornej debiutanckiej płyty "The Giant Is Awakened" oraz wznowieniu książki „Song Of The Unsung” Horace Tapscott powoli odnajduje należne sobie miejsce w historii.