Frank Zappa - wielki ekscentryk.

Autor: 
Piotr Jagielski
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
mat. prasowe

Osiemdziesiąt lat temu urodził się jeden z najciekawszych, najdziwniejszych i najbardziej kontrowersyjnych muzyków XX wieku. I nie myślę tu o kontrowersyjności w dzisiejszym tego terminu rozumieniu. Frank Zappa, bo o nim mowa, nie musiał uciekać się do prowokowania przez tępe jedynie wyśmianie. Jasne, Zappa był niezwykłym komikiem, parodystą i publicystą. Prześmiewał wszystko, co dało się wyśmiać, a inwencji nie brakowało mu nigdy. Jednak Zappa nie był prześmiewcą zwyczajnym. Być może wiedział, że jeśli jego twórczość ma mieć jakieś znaczenie, nie może pozwolić by ta muzyczna publicystyka stała się tylko prostacką beczką śmiechu. Na szczęscie Zappa wiedział również jak temu zapobiec. 

Życie Zappy od początku przypominało teatr absurdu. Już sama kwestia jego tożsamości etnicznej wzbudzała w młodym Franku poważną konsternację – Zappa był Włocho-Greko-Arabo-Francuzo-Amerykaninem. Generalnie, obywatelem świata. Jego ojciec pracował jako matematyk i farmaceuta. Był zaangażowany w pracę nad bronią chemiczną na zlecenie przemysłu obronnego Stanów Zjednoczonych. W związku z tym, rodzina często zmieniała miejsce zamieszkania, ostatecznie lądując na dłużej na Florydzie. Dom Zappów był położony w bezpośredniej bliskości wytwórni magazynującej gaz musztardowy i z tego względu ojciec zawsze miał pod ręką maski gazowe na wszelki wypadek. Dosyć barwne tło dla dorastania. Frank był chorowitym dzieckiem i wielokrotnie wystawianym na niekonwencjonalne sposoby leczenia. Lekarz zwykł kurować Zappę wkładając mu do nosa grudki radu. Dzieciństwo co najmniej specyficzne, twórczość jaka z niego wyrosła po prostu musiała być równie niezwykła. Ze względu na astmę i liczne choroby syna, rodzina kontynowała swój przemarsz przez kontynent. Być może chcąc jakoś złagodzić poczucie wyobcowania malca, kupili Frankowi gramofon. Ten nie pozostał na ten gest obojętny i zaczął szaleńczo kolekcjonować albumy. 

 

Pewnego dnia, Zappa znalazł artykuł w magazynie „LOOK”, reklamujący sklep płytowy Sama Goody'ego. Tekst zachwalał umiejęności marketingowe sieci, która potrafił w atrakcyjny sposób zaprezentować nawet tak „niesprzedawalne” pozycje jak dzieła awangardowego kompozytora, Edgara Varese. Zappa natychmiast zaopatrzył się w komplet jego albumów. Fascynacja muzyką takich kompozytorów jak Varese czy Strawiński, a także doo-wopem, RnB i jazzem rosła w nim a Frank pochłaniał coraz więcej, jak gąbka. Z okazji 15. urodzin, matka Zappy postanowiła dać synowi specjalny prezent – telefon do samego Edgara Varese. Frank zadzwonił, jednak kompozytor nie był obecny, wobec czego młodzian rozmawiał jedynie z panią Varese. Sam Edgar wysłał później do Zappy list, dziękując mu za zainteresowanie jego twórczością i omawiając kilka kwestii warsztatowych. Zaprosił go też do siebie, gdyby Frank był kiedykolwiek w Nowym Jorku. Niestety Varese zmarł w 1965 roku i do spokania nigdy nie doszło. To musiałaby być rozmowa. Zappa zachował oprawiony list od swojego idola do końca życia. 

Varese wpłynął na Zappę najsilniej ze wszystkich. Specyficzna mieszanka, Varese-Clarence „Gatemouth” Brown-Howlin' Wolf. Ale tak wyglądał muzyczny świat Franka Zappy. Do tego dochodziły jeszcze silne inspiracje filozofią surrealistów, dadaistów czy ruchu Sytuacjonistów. Zappa przesiąknięty był ideami dekonstruowania muzyki, interpretowania za jej pośrednictwem ruchów kulturowych, socjologicznych czy polityki. Jego dziwaczna fryzura w pełni oddawała to, co musiało dziać się w głowie. Tak jak jego włosy zdawały się pędzić każdy w swoją stronę, tak i w muzyce, kompozytor nie uznawał ograniczeń i podziałów. Wielki miks rocka, jazzu, popu, doo-wopu, klasyki, muzyki atonalnej, muzyki z reklam, bluesa, muzyki barokowej i neoromantycznej. Jak powiedział Miles Davis po nagraniu „Sketches of Spain”: „Niektórzy mówią, że to nie jest jazz. To muzyka i mi się podoba.” 

W 1956 roku, w szkole średniej, poznał Dona Vlieta, lepiej znanego jako Captain Beefheart. Młodzi uciekinierzy ze szkolnej ławki zaprzyjaźnili się i wymieniali spostrzeżeniami muzycznymi. Do końca życia Zappy pozostali przyjaciółmi, wzajemnie napędzając swoją twórczość i współpracując (na przykład na albumie „Trout Mask Replika” Beefhearta czy „Bongo Fury” i „Hot Rats” Zappy). Gdy się poznali, Frank zaintersowany był przede wszystkim grą na perkusji, ewentualnie na basie. Wkrótce rozwinął swoje możliwości o grę na gitarze i śpiew. „Czasy szkolne” minęły na nie chodzeniu do szkoły. Już w młodym wieku gardził wszystkim co usiłowało ograniczyć jego potrzeby ekspresji i zinstytucjonalizować go. Szkoła stała na przeszkodzie, więc po prostu przestał się nią zajmować. Nieufność do insytucji pozostała w nim żywa aż do końca. Swoje dzieci Zappa zabrał ze szkoły gdy miały 15. lat, odmówił również płacenia za ich studia. Szkoła nie miała znaczenia ponieważ Frank doskonale wiedział, że zostanie kompozytorem i dyrygentem. Jak pomyślał, tak zrobił.

 

Jego twórczość jest obiektem sporów. Wielu nie jest przekonanych o wartości artystycznej czegoś, co zajmuje się wytykaniem i wyśmiewaniem zamiast składać własne propozycje. Oczywiście, już debiut Zappy „Freak Out!” był popisem pastiszu, obejmującego popowe melodie, zaangażowany politycznie folk czy modę na psychodelię. Zappa nigdy nie zrezygnował z drwiny. Jednak akurat w jego przypadku drwina nie była wyłącznie obelżywa. Gdy zdecydował się zagrać ze swoim zespołem rockowy klasyk Led Zeppelin „Stairway To Heaven” zastępując barokowe, gitarowe solo Jimmy'ego Page'a partiami dętymi, właściwie udało mu się skomponować ten numer od nowa. To nawet nie był cover. Nie w tradycyjnym znaczeniu.

Zappa był zbyt dobrym muzykiem, zbyt inteligentnym i wykształconym by zostać tylko klownem. Ponieważ, po pierwsze, wystarczy kilka sekund z takich albumów jak „Hot Rats” czy „Apostrophe”, żeby zdać sobie sprawę, że Frank Zappa to nie tylko błazen, ale po prostu głęboki artysta. W dodatku obdarzony poczuciem humoru. Po drugie, Zappa był zwyczajnie znakomitym muzykiem. Technicznie i intelektualnie. Rozumiał, że bez odpowiedniej techniki będzie ograniczał się, nie mogąc zagrać dokładnie tego, co miał na myśli. Nie wystarczało tylko umieć grać, żeby osiągnąć to, co zamierzył sobie 15. letni Frank Zappa. Granica między byciem muzykiem a byciem instrumentalistą jest znacznie grubsza niż mogłoby się wydawać. Rozumiał to przy jednoczesnej świadomości tego, że linia między burleską a koszarowym rechotem jest tymczasem zaskakująco cienka. Sama technika jest wyjściem bardzo prowizorycznym. Zappie udało się połączyć błazna i geniusza w jednej osobie. Nawet jeśli się tylko wygłupiał, to robił to z klasą i inteligencją, a nie tylko dlatego, że potrafił.