Andrzej Chłopecki "Dziennik ucha. Słuchane na ostro" - Plądrofonia

Autor: 
Andrzej Chłopcki
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

Czas, zgodnie z obietnicą, na trzeci fragment z felietonowej skarbnicy Andrzeja Chłopeckiego. PO całość udajemy się do księgarń, a tymczasem przed nami...Plądrofonia                      W eseju Tu nie jesteś u siebie, mój drogi Milan Kundera przywołuje historię pęknięcia bliskiej, ponad ćwierć wieku trwającej przyjaźni między Igorem Strawińskim i Ernestem Ansermetem. Chłód w niej zapanował, gdy wielki dyrygent wielkiemu kompozytorowi zaproponował skróty w przygotowywanej do koncertowego wykonania muzyce baletowej Gry w karty; przyjaźń ścięła się mrozem i stała faktem przeszłym, gdy po pierwszej odmowie Strawińskiego sugestię swą Ansermet ponowił, proponowany skrót ograniczając do kilku zaledwie taktów. „Albo z partytury nie zostanie skreślona jedna choćby nuta, albo żądam z wykonania utworu w całości zrezygnować” – stanowisko autora Święta wiosny było jednoznaczne. Może się to wydać dziwne – czyż aż tak niestosowne jest, by przyjaciel przyjacielowi, w dodatku wielki artysta, proponował jakieś zmiany w utworze innemu (choćby też wielkiemu) artyście? Odpowiedzią jest ten właśnie casus Ansermet – Strawiński: była przyjaźń – nie ma przyjaźni.            Incydent miał miejsce pod koniec lat 30., być może to on właśnie (m.in.) sprawił, że w latach 60. Strawiński postanowił nagrać na płyty niemal całą swą orkiestrową muzykę pod swą autorską batutą, dając współczesnym i pozostawiając potomnym swą twórczość w postaci obowiązującego wzorca. Tą autorską edycją Strawiński stwierdza autorytatywnie: „To jest takie i takie ma być, a nie inne”. Ansermet wtedy zeń szydził: oto Strawiński swą muzykę interpretuje wiernopoddańczo, dyryguje nią z nosem wbitym w partytury, które przecież zna na pamięć, nerwowo licząc takty. Strawiński – dyrygent bał się, że jako wykonawca uchybi w jakimś szczególe dziełu kompozytora – Strawińskiego, naruszając właściwy kształt wartości duchowej zawartej w partyturze, a więc naruszając PRAWO AUTORSKIE. Dyrygent – Strawiński Igor – wiedział, że nie wolno mu zmienić jakiejś nuty, zaniedbać artystycznej intencji wyraźnie zapisanej w partyturze przez kompozytora Igora Strawińskiego, bo to będzie nieetyczne.            W lutowym zeszycie kolońskiego pisma „MusikTexte” w ramach dyskusji o reformie prawa autorskiego w Niemczech Karlheinz Stockhausen żali się i piekli, pisząc o bandziorach dzisiejszej kultury recyklingu, remiksowania, reedytowania ze starannie ukrywanym, lecz przecież (gdy się dobrze w jego słowa wsłuchać) tonem Schadenfreude. Oto – donosi – francuska firma fonograficzna La Bombe (sic! – nazwa skądinąd zabójcza...) „zremiksowała” tylko w ubiegłym roku jego 16 autorskich płyt kompaktowych bez jego wiedzy i zgody (a on ma przecież własne wydawnictwo, z oryginałami „nieremiksowanymi”); włoski muzyk popkultury Franco Battiato na płycie wydawnictwa Fan miksuje jego utwór Gesang der Jünglinge (jest to arcydzieło muzyki elektroakustycznej z 1956 roku) z wytworami własnej inwencji, nie ujawniając nazwiska Stockhausena; nawet renomowana firma fonograficzna WERGO związana z równie renomowanym wydawnictwem muzycznym Schott’s Söhne z Moguncji opublikowała (tym razem pod nazwiskiem Stockhausena) impresje puzonisty Michaela Svobody na temat utworu Tierkreis. Kompozytor stwierdza, że to, co zostało na płycie zarejestrowane bez jego wiedzy i zgody, choć pod jego nazwiskiem, z jego utworem nie ma nic wspólnego. To jest improwizacja na temat jego utworu znalezionego na szrocie.            Stockhausen pyta redakcję „MusikTexte”, czy zna może niejakiego Johna Oswalda i jego amerykańską firmę PLUNDERPHONICS. Otóż ów Oswald napisał ostatnio do Stockhausena, że odnotował duże sukcesy ekonomiczne dzięki przekomponowaniu istniejących dotychczas nagrań, m.in. muzyki Stockhausena, że robi to już od dawna, ale dotąd go o tym (ów Oswald) nie informował, aby mu nie zaprzątać uwagi sprawami nieistotnymi, dotyczącymi jakichś ewentualnych ustaleń czy prób prowadzących do procesu kreacji rekreacji. Swój tekst Stockhausen kończy zdaniem: „PLÜNDER-MUSIK [muzyka z rupieci – A.Ch.]. Czyż nie brzmi to Wam nazbyt poufale, gdy myślicie o «sławnych» kompozytorach?”.            Dlaczego Schadenfreude? Bo Stockhausen się wścieka na oczywiste łajdactwa, którym przyzwolenie dali hochsztaplerzy od uprawiania hucpy na fali rozumienia postmoderny jako metahucpy. Bo jednak też być może żułby jednak swą artystyczną klęskę niespełnienia w czasie hucpy, gdyby żaden złomiarz na cmentarzysku naszej kultury nie zechciał się zainteresować tam znalezionym – choćby kawałkiem – jego twórczości, nie diagnozując swym artystycznym instynktem, że przecież to MUSI należeć do odpadów po jakimś „sławnym” kompozytorze, z czego można zrobić coś nowego na sprzedaż w globalnym hipermarkecie towarów postpostpostkulturalnych w czasie postpostpostmodernistycznym (a za „sławnego” Stockhausen się – i ma do tego wszelkie legitymacje – ma).            W przywołanym eseju Kundera wieszczy, że czas respektowania prawa autorskiego to drobny ułamek dziejów nowożytnej kultury, skoro frazy muzyki Brahmsa bez wiedzy i zgody kompozytora mogą służyć telewizyjnej reklamie za ilustrację cudowności poślizgu nowo wyprodukowanego gatunku papieru toaletowego po wrażliwym na nowe doznania miejscu jego przeznaczenia. No tak. Bach przepisywał z Vivaldiego i w jego czasach nie było to nic zdrożnego. Dopiero potem nastał czas Geniuszy, rodził się czas Dóbr Duchowych przypisanych twórczej jednostce, niepowielalnej i niepodrabialnej, rodził się kult PRAWA AUTORSKIEGO. A teraz? Na szrocie kultury po cenie złomu kupić można kawałek Święta wiosny do swobodnego użycia w celu wszelakim. Strawiński nie żyje. A choćby żył? Ten temat będzie tu kontynuowany.