Andrzej Chłopecki "Dziennik ucha. Słuchane na ostro" - Czy Państwo lubią Cage'a?

Autor: 
Andrzej Chłopecki
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

Pisaliśmy jut o zbiorze felietonów pana Andrzeja Chłopeckiego, o tym, że ukazały się jako zbiór, nakładem PWM, że zawierają teksty, publikowane w Res Publica Nova i w Gazecie WYborczej i że można będzie teraz mieć je pod ręką i sięgać do nich kiedy tylko czytelnicza dusza zapragnie. A pan Andrzej Chłopecki potrafił jak mało kto pobudzić duszę, nie tylko zresztą czytelniczą. Potrafił też zmusić ją, żeby przestała przeglądać się w lustrze zpodziwem i wielbić się zapamiętale. Umiał wywołać ten specjalny rodzaj niekomfortu, który zmuszał zastanowienia się czy w naszych sądach, opiniach i prefeferncjach nie za bardzo ulegamy łatwiznie, a uszom, jak mawiał Charles Ives, nie pozwalamy zbyt wygodnie rozpierać się w fotelu.

Od dziś w kolejne, trzy poniedziałki, za zgodą wydawcy i ku naszej radości, będziemy publikować fragmenty zbioru "Dziennik ucha. Słuchane na ostro." i niech to będzie wykwintna, ale zaledwie przystawka, do dania głównego, jakim jest cała pana Andrzeja dziennikarska twóczość. Maciej Karłowski

 

Czy państwo lubi Cage’a?  

                   

            Dziesiątego października na inauguracyjnym koncercie Bohdan Wodiczko dyrygował między innymi Stabat Mater Karola Szymanowskiego. Poprzedniego dnia zapadły wyroki w procesie uczestników poznańskiego Czarnego Czwartku. Siedemnastego, gdy odbywał się wiec studentów na Politechnice, Jerzy Gert prowadził m.in. Grę w klasy Igora Strawińskiego. Dziewiętnastego, gdy zaczęły w kierunku Warszawy jechać sowieckie czołgi i zaczynało się VIII Plenum, Jean Martinon dyrygował Koncertem na smyczki Grażyny Bacewicz, a Mircea Basarab – Koncertem na orkiestrę kameralną Stefana Kisielewskiego. Gdy dwudziestego odbywał się kolejny wiec na Politechnice, Martinon prowadził Święto wiosny Strawińskiego. Gdy dwudziestego pierwszego na koniec Plenum wybierano Władysława Gomułkę na Pierwszego, Witold Rowicki zamykał pierwszą Warszawską Jesień wykonaniem Pieśni o nocy – III Symfonii Szymanowskiego. Za trzy dni tłumy na Placu Defilad będą wiwatować na cześć Gomułki, za tydzień Stefan Kardynał Wyszyński wyjedzie wolny z Komańczy, za dziesięć dni tanki wjadą do Budapesztu. 1956. W Warszawie wykonywano wtedy też utwory m.in. Messiaena, Honeggera, Martinů, Bartóka, Schönberga i Berga.

            W 1946 w Darmstadcie zorganizowano pierwsze Międzynarodowe Wakacyjne Kursy Nowej Muzyki. Gdy w Niemczech odbywały się procesy denazyfikacyjne w Darmstadcie grano m.in. Schönberga, Weberna, Martinů, Bartóka i Messiaena. Kursy były znakiem, że skończył się czas brunatnego, który taką właśnie i często tę właśnie muzykę opatrzył etykietą „zwyrodniała” i skazał na niebyt. Warszawska Jesień była znakiem, że przynajmniej w Polsce czerwony zróżowiał i popuścił, pozwalając na granie w Warszawie muzyki, którą opatrzył etykietą „zdegenerowana” i niedawno jeszcze skazywał na niebyt. W Niemczech trwało to w latach 1933–1945, w Polsce w latach 1939‒1945 za sprawą brunatnego i 1945‒19­55 za sprawą czerwonego.

            Jest rzeczą zdumiewającą, że totalitaryzmy wszelkiej barwy tak gwałtowną płoną agresją do nowej muzyki. Jest rzeczą zastanawiającą, że fenomen tej agresji bywa barwnie opisywany (bo się do barwnego opisywania nadaje wyśmienicie), rzadko jednak analizowany. Opis uwydatnia śmieszność faszysty i komunisty, diagnoza wszelako ujawnia faszysty i komunisty pragmatyczny rozsądek. Mają rację: pozwól oto, by istniała nowa muzyka, a rozleci ci się twój brunatny lub czerwony świat. Żeby mógł w Niemczech zaistnieć Darmstadt, musiała runąć Trzecia Rzesza. Żeby mogła powstać Warszawska Jesień, musiał umrzeć Stalin. Żeby bronić się przed tym czymś, co symbolizowały i Darmstadt, i Jesień, wzniesiono w Berlinie MUR. Żeby runął faszyzm czerwony, a wraz z nim MUR, w strefie faszyzmu różowego musiało zaistnieć coś takiego, jak Warszawska Jesień. Bo nie da się na dłuższą metę pogodzić grania utworów Johna Cage’a i Antona Weberna ani z faszyzmem, ani z komunizmem. Oba bowiem chcą totalnie rządzić masami, a masom na pożarcie trzeba dać to coś, co symbolizują Webern i Cage. Wolność, indywidualizm, gust elit. To coś, co nie zgadza się z populizmem. Jeśli chcesz wiedzieć, do jakiego kraju, turysto, przyjechałeś, spytaj, czy tu się grywa Weberna i Cage’a. Wydawać by się mogło, że decydenci, od których działań zależy to, co turysta usłyszy o kraju, w którym decydują, pilnie będą baczyć na to, by ich stosunek do Weberna i Cage’a był na tyle właściwy, by mogli się nim posłużyć jako legitymacją. Nie musi być ona estetyczna, powinna być – polityczna.

            Muzycznymi Niemcami wstrząsnęła afera. Na fali hasła ogólnoniemieckiego planu oszczędzania stwierdzono lukę budżetową i zaproponowano, by festiwal nowej muzyki w Donaueschingen, raptem trzydniowy, choć trzykrotnie droższy od ośmiodniowej Warszawskiej Jesieni, zamienić na biennale. Choć nie padły jakiekolwiek względem tego bardzo elitarnego estetycznie festiwalu zarzuty natury programowej, muzyczne środowisko uznało, że żaden powód nie jest wystarczający, by dokonać zamachu na wolność artystów, których działalność finansowana tak czy owak być musi. Szybko ustalono, że i jak normalna egzystencja festiwalu będzie kontynuowana, a że przy okazji w malowniczy sposób mierzono w prasowych dyskusjach rozległość umysłowych horyzontów pomysłodawców, było co poczytać. Podobny wstrząs w ubiegłym roku przeżyła Warszawska Jesień i nie jest oczywiste, że należy tu już używać czasu przeszłego.

            Trzeciego września obejrzałem w TVP2 dokument pt. Bara-bara o fenomenie disco-polo[1]. Słyszałem i widziałem, jak kandydujący na prezydenta Aleksander Kwaśniewski mówił do roztańczonej w discopolowym rytmie młodzieży, że to ona jest przyszłością Polski. I przypomniała mi się scena z filmu Kabaret, gdy przed sześćdziesięciu laty chłopiec w mundurku śpiewał w ogródkowej piwiarni o przyszłości Niemiec. Słyszałem i widziałem, jak były premier, Waldemar Pawlak, porównywał zjawisko disco-polo do muzyki Chopina, która wszak też z ludu wyrasta, następnie wskazywał, że oto narodziło się wreszcie coś, co rodzimie polskiego możemy zaoferować kulturze Europy. Słyszałem i widziałem, z jakim przekonaniem działacze i wykonawcy nurtu disco-polo wskazywali na jego słowiańskość, a nadto dawali przykłady cudownych uzdrowień wśród swej publiczności. Sprawa cudownych uzdrowień za sprawą muzyki aryjskiej i semickiej nie została poruszona. Żeby nie było nieporozumień: niemiecki chłopiec w mundurku śpiewał sześćdziesiąt lat temu sielską i w swym gatunku piękną, patriotyczną piosenkę. Żeby nie było nieporozumień: każdy może śpiewać, co chce i każdy może słuchać, czego chce. I nie z samego śpiewania, i nie z samego słuchania, i nie z samego mówienia, i nie z samego sądzenia może wyniknąć to, że zdarzyć się może...

            Oto zdarzyć się może, że turysta, dowiadując się, iż w kraju, do którego przybywa, nie gra się ani Cage’a, ani Weberna, nie będzie miał racji sądząc, że trafił do kraju brunatnego lub czerwonego. Bo może oto trafił do kraju aż tak demokratycznego, że w nim to nie ideologie dyktatur dla dobra mas dekretują, jaka sztuka jest, a jaka nie jest zwyrodniała i zdegenerowana, lecz posłusznie w tej sprawie przytakują masom, pragnąc się im przypodobać, prawdziwi demokraci, czczący władczą rękę wolnego rynku. Czy więc różowo-zielony do nowej muzyki też czuć może awersję? Warto pokontynuować, choćby się nie miało nawyku słuchania co dni kilka ani Cage’a, ani Weberna.




[1]     Reżyseria: Maria Zmarz-Kocanowicz i Michała Arabudzki, TVP 1996.